I zaczęło się... Uczelnia. A wraz z nią setki nowych obowiązków i zajęć,
które ciężko ogarnąć przy moim stopniu roztrzepania i sklerozie.
Ogarnięcie tych zadań jest trudniejsze tymbardziej, że dojeżdżam teraz
na uczelnię z oddalonego o 40 km na południe miasta, gdzie mieszkam. Tak
więc mój dzień roboczy skraca się o jakieś dwie godziny, które muszę
doliczyć na dojazdy i ewentualnie odstanie w korkach czy szukanie
miejsca parkingowego w pobliżu uczelni. A to do łatwych zadań nie
należy. Teraz dopiero zaczynam doceniać wygodę, jaka wynikała z
zamieszkiwania w akademiku - wystarczyło, że wstałam 45 minut przed
zajęciami, by być na czas na uczelni. A potem 15 minut spaceru i jestem w
akademiku. A teraz by być na czas na uczelni, muszę wstać dwie godziny
wcześniej. Jednak mimo wszystko - czuję się szczęśliwa tu gdzie jestem -
przy boku ukochanego mężczyzny, który dba o mnie i służy swym
ramieniem.
Otwierając rano oczy, pierwszą rzeczą jaką widzę jest jego uśmiechnięta
twarz. Potem czuję pocałunek na policzku i dłoń głaszczącą mnie po
rozczochranych włosach. Uwielbiam te momenty, gdy siedzimy razem na
łóżku, opatuleni kocem, z kubkiem kawy w ręku. Uwielbiam, gdy przykrywa
mnie kocem, podkładając poduszkę pod głowę, gdy zasypiam zmęczona.
Uwielbiam, gdy dba o mnie, gdy jestem chora, tak jak teraz - przynosi
gorącą herbatę, pilnuje, bym brała lekarstwa i leżała w łóżku, przykryta
kocykiem po sam nos.
Czy kocham...? Tak, kocham Go. Jak nikogo. Mimo wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz