sobota, 27 października 2012

niezwykły zwykły dzień

Ciężki dzień pełen zwykłych, codziennych wyzwań. Bo kto by pomyślał, że powrót do domu po pracy może być takim wywaniem...? Rzecz tak normalna i banalna, że aż głupia, dla zdecydowanej większości. Jednak 55 km do przebycia w jedną stronę, bez GPS-u, nie znając drogi, jadąc jedynie na wyczucie okazało się być dla mnie poważnym wyzwaniem. A potem powrót w korkach, jadąc gdzieś objazdami, remontami i skrótami, drogą całkiem inną, niż ta, którą rano jechałam do pracy. Nie sądziłam, że wrócę do domu, nie gubiąc się po drodze i na dodatek zdążę zobaczyć się z D., nim wyjdzie do pracy, nie pytając przy tym przechodniów o drogę do osiedla, na którym od kilku dni mieszkam. A jednak udało się... Nadrabiając kilka kilometrów, tracąc czas w korkach, niepewna, czy rzeczywiście dobrze jadę, ze świecąca rezerwą, dotarłam pod blok. Zmęczona, ale dumna z siebie przekroczyłam próg, ściskając w ręce komplet kluczy, które otrzymałam od D.. Ten szeroki uśmiech i czekające na mnie, ubrudzone od gładzi i kurzu, ramiona były dla mnie najpiękniejszą nagrodą. I jego słowa: "Wiedziałem, że sobie poradzisz"...


Wieczorem postanowiłam podjechac na szybkie zakupy, by zrobić D., wracającemu do domu z pracy nad ranem, kolację , a może już raczej śniadanie.  "Pozbieram kilka rzeczy na sałatkę, kupię jakiś sok i wracam do domu, siadać do projektów" - myślałam, spoglądając na zegarek, gdy wyjeżdżałam Mazdą z parkingu spod bloku. "Godzina, góra półtorej i powinnam być spowrotem."  Bez najmniejszych problemów dotarłam pod centrum handlowe, zadowolona z siebie, lecz  zakupy, które miały być szybkie, okazały się być dwuipółgodzinnym błądzeniem międy sklepowymi półkami. Stojąc zrezygnowana pośrodku ogromnego molochu, trącana przez przechodniów pędzących z wózkami, poczułam się samotna, bezradna i zagubiona. Miałam ochotę zawyć tak głośno i żałośnie jak tylko potrafiłam, czując, że moje powieki polowi zaczynają robić się wilgotne. Zawyć głośno, żałośnie i smutno...

Do domu wracam zmęczona i przygnębiona, po całym dniu. Mimo najszczerszych chęci zrobienia czegokolwiek na uczelnię, nie potrafię znaleźć w sobie tyle sił, zarówno tych fizycznych jak i psychicznych, by się za to zabrać. Marzę tylko o tym, by zakopać się głęboko pod kołdrą i pozwolić łzom cieknąć. Długo i powoli... By nad ranem wtulić się w jego ciepłe ramiona, mając nadzieję na nowy, lepszy dzień w tym nieprzyjaznym i obcym mi mieście.





P.S.: 25.08.2012 - wstępuję na nową drogę życia, mimo, że bez obrączki na palcu...

piątek, 12 października 2012

telegramem

I zaczęło się... Uczelnia. A wraz z nią setki nowych obowiązków i zajęć, które ciężko ogarnąć przy moim stopniu roztrzepania i sklerozie. Ogarnięcie tych zadań jest trudniejsze tymbardziej, że dojeżdżam teraz na uczelnię z oddalonego o 40 km na południe miasta, gdzie mieszkam. Tak więc mój dzień roboczy skraca się o jakieś dwie godziny, które muszę doliczyć na dojazdy i ewentualnie odstanie w korkach czy szukanie miejsca parkingowego w pobliżu uczelni. A to do łatwych zadań nie należy. Teraz dopiero zaczynam doceniać wygodę, jaka wynikała z zamieszkiwania w akademiku - wystarczyło, że wstałam 45 minut przed zajęciami, by być na czas na uczelni. A potem 15 minut spaceru i jestem w akademiku. A teraz by być na czas na uczelni, muszę wstać dwie godziny wcześniej. Jednak mimo wszystko - czuję się szczęśliwa tu gdzie jestem - przy boku ukochanego mężczyzny, który dba o mnie i służy swym ramieniem.
Otwierając rano oczy, pierwszą rzeczą jaką widzę jest jego uśmiechnięta twarz. Potem czuję pocałunek na policzku i dłoń głaszczącą mnie po rozczochranych włosach. Uwielbiam te momenty, gdy siedzimy razem na łóżku, opatuleni kocem, z kubkiem kawy w ręku. Uwielbiam, gdy przykrywa mnie kocem, podkładając poduszkę pod głowę, gdy zasypiam zmęczona. Uwielbiam, gdy dba o mnie, gdy jestem chora, tak jak teraz - przynosi gorącą herbatę, pilnuje, bym brała lekarstwa i leżała w łóżku, przykryta kocykiem po sam nos.
Czy kocham...? Tak, kocham Go. Jak nikogo. Mimo wszystko.

czwartek, 23 sierpnia 2012

autostradą życia


Moja życiowa droga z wąskiej i krętej dróżyny, prowadzącej w dół, zdaje się zamieniać w wygodną autostradę, z trzema równiutkimi jak stół pasami, oświetlonymi setkami reflektorów. Autostradę, na której aż się prosi, by wcisnąć gaz do spodu i pędzić przed siebie, jak najdalej, zostawiając z tyłu, za sobą wszystkie złe i paskudne wspomnienia, obok któych nadal nie potrafi się przejść obojętnie.
Mówi się, że w życiu nieraz warto postawić wszystko na jedną kartę. Warto skoczyć do głębokiej wody, gdy wydaje się, że nie potrafi się pływać, by potem jednak wynurzyć się na powierzchnię i, z radością i poczuciem satysfakcji, złapać oddech. Skaczę więc i ja, biorąc wcześniej rozpęd z życiowego urwiska. Skaczę z nadzieją, ze tam na dole, pode mną, woda okaże się być wystarczająco głęboka, a ja wystarczająco silna, by wynurzyć się i złapać pełną piersią oddech.
Skaczę, bo wiem, że nie mam nic do stracenia - mogę jedynie zyskać. I mam nadzieję, że tak się stanie.
Na sobotę zaplanowaliśmy z D. moją przeprowadzkę do niego, a potem wspólne zakupy. Mamy wybrać płytki do nowej kuchni, która w chwili obecnej jest w remoncie i nową szafę, bo w obecnej ledwo mieści się D., nie wspominając o multum ciuchów, które ja ze sobą zwiozę. Wiem, że wszystko między nami dzieje się bardzo szybko, ale wiem też, żeo n jest wart tego, by zaryzykować. "W tę lub we wtę", jak to gadają w moich rodzinnych stronach. Nigdy nie wiesz, co czeka Cię za rogiem, dopóki nie wychylisz głowy i nie zajrzysz. Zaglądam więc śmiało licząc na to, że życie mnie wreszcie czymś pozywytnie zaskoczy, a nie sypnie znów piaskiem po oczach.
Czuję, że w moim życiu otwiera się nowy rozdział. Pozbywam się powoli swojej starej skóry, naznaczonej poczuciem winy, niedowartościowania i niewiary w miłość, niczym wąż. Czuję, że powoli przekształcam się z poczwary w motyla, który sam siebie zaskoczy jeszcze swoimi barwami. Czuję się przy nim cudownie, gdy tak jak wczoraj, siedzimy przy zachodzącym słońcu nad jeziorem na drewnianym pomoście, mocząc nogi w wodzie. Czuję się bezpiecznie, gdy zasypiam obok jego ciepłego ciała, a rano po przebudzeniu widzę jego wielkie szare oczy, wpatrzone w moją twarz. Czuję się wyjątkowo, gdy cierpliwie pomaga założyć mi strój na motocykl, zapinając wszystkie suwaczki, klamerki i rzepy, z którymi nie lubię się mocować. A jednocześnie czuję, że to wszystko takie normalne i tak właśnie powinno być. Kubek gorącej kawy z rana, muśnięcie w policzek, gdy wstaje z łóżka przede mną, okrywanie mnie kocem, gdy zasypiam przed telewizorem...Wydawałoby się, że to tak proste gesty, a tak wiele dają...

Staram się zapomnieć o tym wszystkim co było, by móc uwolnić się od poczucia winy, chodzącego za mną jak cień. Zamykam oczy i biegnę przed siebie, by dać sobie szansę na normalne życie. Już nie sama...


piątek, 17 sierpnia 2012

 Kilka minut przed pierwszą, a ja nie mogę zasnąć. Bezsenność. Nie pomaga nawet świadomość, że przed siódmą mam pobudkę. Szybka kąpiel, poranna kawa w biegu i wyjście do pracy. A potem dwanaście godzin na wysokich obrotach.

Prezent od D. siedzi wystraszony w klatce. Mały, czarny i nieufny. Gdy tak patrzę na niego, wydaje się być bardzo podobny do mnie kiedyś. Skazany na pożarcie przez dwumetrowego węża, ocalony przez przypadek, który być może nie był zwykłym przypadkiem, a życiowym przeznaczeniem.
Tak jak on, odnajduję się powoli w swojej klatce.
Zaczynam powoli odnajdywać się w swojej "klatce", urządzając ją po swojemu. Uczę się na nowo, jak odczuwać dotyk, pocałunek, delikatne muskanie po policzku. Uczę się obejmować go mocno, gdy pędzimy jego Hondą CBF po autostradzie, przecinając powietrze z prędkością 180 km/h. Bez uczucia skrępowania. Uczę się przyjmować jego pocałunki i odpowiadać tym samym. Czuję się tak samo jak ten dziki szczur - oswajana od podstaw..


Kolejny w moim życiu M. okazuje się być kimś innym, niż myślałam. Nie, nie rozczarowałam się, bo nie liczyłam na cokolwiek z jego strony. To, że pisze, że mu zależy i tęskni, nie oznacza, że tak jest. Zbyt dobrze o tym wiem, dlatego nie daję się nabrać. On milczy, a ja przemykam obok myślami. Smutnie obojętna...



poniedziałek, 13 sierpnia 2012

summertime sadness

Sierpień. Miesiąc, który w poprzednim moim życiu miał wielkie znaczenie. Pełen rocznic i innych świąt, tych małych i większych, które obecnie nie mają w moim życiu żadnego znaczenia. Pierwsze nasze spotkanie na weselu i jego ciemne oczy, trzy lata bycia razem i nasz ślub…
Patrząc w tył, na to, co było, nie żałuję niczego. Taki scenariusz napisało mi życie. Najwyraźniej tak musiało być. Szybka droga w dół, pełna zakrętów, dziur i kłód rzucanych pod nogi nie zabiła mnie. Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Zdanie, które powtarzam sobie jak mantrę. Zdanie, w które wierzę jak w modlitwę. Zdanie, w które wiara sprawiła, że wyszłam z tego wszystkiego silniejsza, z tarczą, a nie na tarczy. Wygrałam wolność, poczucie własnej wartości i niezależność…


Niedawno ktoś pytał mnie, dlaczego tyle czasu jestem sama. To już pół roku. A minęło tak szybko, jakby to było kilka dni. Pamiętam jeszcze jego dotyk na mojej skórze, jego zapach, miękkość jego bluzy noszonej na nagie ciało. Czasami płaczę. Tęsknię za tym wszystkim co było, choć wiem, że stało się tak, jak powinno się stać. Innej drogi nie ma. Przynajmniej dla mnie.
Maciej, nie wracaj już nigdy.