poniedziałek, 21 października 2013

w deszczu maleńkich żółtych kwiatów

Moje życie ostatnimi czasy przypomina układankę złożoną z kilku rodzajów puzzli – niby wszystkie elementy dały się jakoś złożyć, ale zamiast pięknego pejzażu – jakiejś cudnej plaży, miasta nocą czy alpejskich szczytów, mamy jakieś zlepki różnych obrazków tworzących niezrozumiały misz-masz. W moim życiu brak jakiejkolwiek harmonii, ładu… Czas biegnie tak szybko, że jedynie weekendy stają się małym przerywnikiem, pozwalającym odhaczyć kolejny nadchodzący tydzień. Gdy patrzę na to wszystko, przypominają mi się słowa mojej wychowawczyni z gimnazjum, które wtedy, w szczeniackich czasach, wydawały się być mocno przesadzone – dopiero teraz odczuwam jak bardzo były prawdziwe. Pani Zofia wielokrotnie powtarzała nam, by cieszyć się chwilą, doceniać to, że jest się młodym i nie ma się zobowiązań i korzystać z tego – podróżować, bawić się, poznawać ludzi… Mówiła – „Gdy skończycie studia i pójdziecie do pracy, dwa lata będą wam uciekać jak jeden rok. Ani się nie obejrzycie, a założycie rodzinę i pojawią się dzieci, obowiązki. A wtedy czas będzie uciekał po pięć lat w jeden rok, aż dobijecie ze zdziwieniem do pięćdziesiątki. I wtedy będziecie się zastanawiać, gdzie tak uciekły wszystkie te lata, którymi nie zdążyliście się nacieszyć”. Niestety, już powoli na własnej skórze zaczynam odczuwać tę naturalną kolej rzeczy. A to przecież dopiero 23 lata stukną mi w tym roku…
Ostatnio coraz poważniej zdarza mi się myśleć nad swoim życiem – rodziną, domu, o którym tak bardzo marzymy. Może to przez moje ostatnie problemy ze zdrowiem, jak i przez opowieści Patrycji o jej znajomej, która w wieku 25 lat w wyniku złośliwego nowotworu przechodzi trzecią chemioterapię po tym, jak usunięto jej piersi… Patrząc na to, co dzieje się dookoła, zaczynam doceniać to, co mam – szarą codzienność, wspierającego mnie we wszystkim mężczyznę i rodzinę, która o mnie pamięta.
Jeszcze do jakiegoś tygodnia wstecz miałam ogromną nadzieję, że jeszcze w tym roku zdążę zdać egzamin na motocykl. Bardo tego chciałam, jednakże zbyt wiele czynników niezależnych ode mnie pokrzyżowało mi plany. Początkowo byłam wściekła, lecz z czasem pogodziłam się z tym i stwierdziłam, że nawet kłody rzucane mi pod nogi nie zniszczą moich marzeń i w przyszłym roku zdam. Bylebym przez zimę nauczyła się panować nad nerwami i zmieniła nastawienie do tego wszystkiego.
W temacie pracy po zakończeniu stażu nadal cisza. Pojawiło się niby światełko, małe światełko na końcu tunelu, ale boję się trzymać myśli, że się uda i dostanę etat. Wolę słodkie zaskoczenie, niż gorzkie rozczarowanie. Bo mimo, że moja szefowa jest ze mnie bardzo zadowolona i zabiega o to, bym pozostała, władze miasta przed wyborami przyjęły taktykę redukcji etatów, bo przecież to wygląda lepiej w kampanii - dotychczas poleciały już na bruk dwa wydziały, jedne z największych i dosyć znaczących. Poza tym mam plan – gdy nie dostanę etatu, chcę powrócić na studia. Dominikowi jest to trochę nie w smak i wolałby, bym pracowała i rozwijała się zawodowo, jednak wiem, że będzie mnie wspierał, gdy wrócę na studia, nawet jeśli przez kolejne półtora roku miałby słuchać, że chcę zostać wężem, bo one przez cały dzień leżą i nie muszą się uczyć.

A tymczasem wsłuchuję się w muzykę i rozmyślam.. Ostatnio chyba za dużo.

poniedziałek, 23 września 2013

jesień już... tuż tuż

Patrząc na to, co dzieje się dziś za oknem, z coraz większym smutkiem stwierdzam, że nadchodzi jesień. I to coraz większymi krokami. Dni są już coraz bardziej szare i pochmurne, deszcz coraz częściej dzwoni o szyby okien, a wiatr huczy złowieszczo. Wstając rano do pracy, za oknem wita mnie szary dzień i kłęby ciemnych chmur, szczelnie przykrywających słońce, co dobija mnie prawie tak bardzo jak wizja poniedziałku i siedzenia do godziny 17.00 w pracy.
Taka jesień zdecydowanie mi nie sprzyja. Już chyba trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni bronię się przed rozkładającym mnie paskudztwem. Katar, bolące zatoki, drgawki, uczucie wiecznego zimna, ogólna słabość i ból głowy staną się dla mnie niedługo wizytówką tegorocznej jesieni. Już w ubiegłym tygodniu szefowa namawiała mnie na urlop, by się wykurować, ale ja twardo chodziłam do pracy, napędzana wizją nadchodzącego weekendu. Gripexy, fervexy, herbata z miodem, sokiem malinowym i cytryną są moją bronią, bo przecież nie mogę się dać choróbsku.
Myślałam, że weekend upłynie mi pod znakiem ciepłego kocyka i gorącej herbatki. A jednak nie...
Sobota minęła wyjątkowo szybko nim Dominik wstał po nocnej zmianie. Ja w tym czasie czytałam moją "ulubioną" w ostatnim czasie lekturę (Ustawa Prawo o ruchu drogowym), którą wałkuję os jakichś dwóch miesięcy, pogadałam przez telefon z rodzicami i poszperałam w internecie. Potem obiad, ogarnianie domu i tak oto zapadł wieczór.
W niedzielę o 5.30 czekała nas pobudka, co dla mnie było prawdziwym koszmarem - jednak liczyłam na to, że w weekend się porządnie wyśpię. A gdzie tam! Już o siódmej rano ruszaliśmy w drogę do Ostravy na dni NATO. Po tym, jak w ubiegłym roku owa impreza przeszła mi obok nosa, w tym roku postanowiłam się wybrać, nawet jeśli musiałabym zrezygnować z ciepłego łóżeczka i podusi. Niestety, z Ostravy wróciłam przeziębiona - rozpalona, trzęsąca się z zimna jak galareta, z katarem i bolącą głową. Ale co tam! Najważniejsze, że obejrzeliśmy z bliska mnóstwo fajnych wojskowych maszyn, podziwialiśmy efektowne pokazy lotnicze i zjadłam dwa przepyszne czeskie langosze - moje ukochane! I mimo, że obiecywałam Dominikowi, że na miesiąc ma z nimi spokój, to czuję, że owe placuszki zagoszczą w naszej kuchni znacznie szybciej :).
W temacie pracy spore zmiany - od środy mam się przekwalifikować - z księgowania na sprawozdawczość, o której narazie nie mam zielonego pojęcia. Cieszy mnie jednak fakt, że będę się uczyć czegoś nowego, przejmując częściowo obowiązku Pani Jadzi, która już od dłuższego czasu jest na L4.  Mocno wierzę, że dam radę. Wszystkiego się można nauczyć. Trzeba mieć tylko chęci :)

A tymczasem...zakopuję się głęboko pod kocyk, tkwiąc na kanapie przed telewizorem, popijam gorącą herbatę, zasmarkuję chusteczki i...gniję. Bo tylko na tyle mam dziś siłę.


wtorek, 10 września 2013

...

"Przeznaczenie - los, fatum,dola, fortuna; predestynacja; to, co powiedziane, przepowiedziane przez bogów; nieodwołalna konieczność. Jest to koncepcja, według której losy człowieka są z góry określone. Takie postawienie sprawy działało jednak deprymująco. Dlatego próbowano poznać przyszłość (wróżby, astrologia, horoskop, prorokowanie, Yijing), a następnie ją zmienić (...). Przeznaczeniem nazywa się napotkane szanse, które nie mogą zostać zmienione poprzez wolę czy starania" [Wikipedia]

Kiedyś byłam przekonana, że naszym życiem rządzi jakaś odgórna siła, która delikatnie pcha nas w konkretnym kierunku, niezauważalnie nadając naszemu życiu bieg. Patrząc jednak wstecz, na to, co było, wiem, że coś takiego nie istnieje... Nie ma nic gorszego, niż ślepa wiara w przeznaczenie, które determinuje nasze życie. Najłatwiej jest przecież na nie zrzucić winę za niepowodzenia, błędne wybory czy życiowe potknięcia. "Bo tak miało być.", "To mi jest pisane"... Dziś takie stwierdzenia mnie śmieszą, a o osobach, które je wypowiadają myślę, że nie chcą bądź boją się życiowych zmian.
Patrząc wstecz myślę o najmądrzejszej decyzji, jaką mogłam w życiu podjąć - rozstaniu ze swoim byłym narzeczonym i odwołaniem ślubu. Myślę o tych kilku nieprzespanych nocach, kiedy to nie potrafilam zasnąć, zamartwiając się jak to teraz będzie i jak to wszystko rozwiązać, jak odwołać ślub. Męczyło mnie uczucie, że to, co chcę zrobić jest praktycznie niemożliwe, nie do przeskoczenia, jak walenie głową w przysłowiowy mur. A jednak stało się. I dało się, bo miałam wiele siły, by w to uwierzyć i tego dokonać - by zmienić tor swojego życia. Bo wiedziałam, że mogę i dam radę..
Dziś wiem, że przeznaczenie nie istniało, nie istnieje i istnieć nie będzie. Dopóty, dopóki znajdziemy w sobie siłę, by samemu kierować swoim życiem.



poniedziałek, 19 sierpnia 2013

telegramem

 W temacie pracy, od jakiegoś miesiąca mamy wyjątkowo ciężki okres. Terminy gonią nas jak szalone, pracy coraz więcej, a telefony dzwonią bez przerwy. Po nocach mi się śnią petenci wydzwaniający z pretensjami, że nie odebrano od nich śmieci albo zasypujący nas dziesiątkami korekt... Księgowanie idzie pełną parą, choć w życiu bym nie przypuszczała, że kończąc geologię, właśnie tym się będę zajmować. A jednak.
Kilka dni temu przyjęto na niecały miesiąc dziewczynę, która odbywała u nas w urzędzie praktyki studenckie. I chociaż bardzo się staram nie wkurzać na to wyjątkowo tępe stworzenie, przychodzi mi to wyjątkowo ciężko, zwłaszcza wtedy, gdy po raz kolejny muszę po niej wszystko poprawiać. Rozumiem, że niektóre rzeczy może nie są oczywiste, choć dla niej i tak powinny być bardziej niż dla mnie (w końcu to ona studiuje finanse i rachunkowość), ale ręce mi opadają, gdy coś tłumaczy się jej dziesiątki razy, a ona dalej popełnia te same błędy, twierdząc, że przecież robi wszystko jak trzeba. W takich chwilach biorę głęboki wdech i odliczam dni do końca jej pracy tutaj. Keep calm, bejbe, keep calm...


Od początku roku obiecywaliśmy sobie, że wybierzemy się na wspólny urlop, by złapać oddech i odpocząć od codziennych problemów. Dłuższy wyjazd planowaliśmy początkowo w lutym lub marcu, po mojej obronie, później myśleliśmy o majówce, ale zawsze brakowało nam czasu, a gdy czas juz był, zwykle pojawiały się nieoczekiwane wydatki i wyjazd musieliśmy przełożyć. Ostatecznie Dominik zdecydował, że wreszcie musimy wypocząć i mimo planowanego wcześniej wypadu nad morze, postanowiliśmy wybrać się w jego ukochane Tatry. Dominik już od miesiąca mówił o wyjeździe w Tatry, na który miał się wybrać z sąsiadem i jego braćmi, ale ostatecznie na planach się skończyło i ich wyjazd nie doszedł do skutku. A mój biedak przeglądał mapy, śledził szlaki, opowiadał mi o szczytach, które zdobył i szlakach, które przemierzył. W końcu i ja chciałam zobaczyć prawdziwe góry i zdobyć choć jeden nagi szczyt, by móc z niego spojrzeć na wszystko to, co zostało na dole. Więc… w środę nad ranem ruszyliśmy w drogę.
Morskie Oko, Szpiglasowy Wierch, Dolina Pięciu Stawów Polskich, Szpiglasowa Przełęcz – wszystkie te piękne miejsca i magiczne widoki, to uczucie lekkości i beztroski, oderwania od codziennych problemów - wszystko to na długo pozostanie w mej pamięci. Zwłaszcza Szpiglasowa Przełęcz, na której to zboczu siedząc, Dominik poprosił mnie o rękę… Ta krótka chwila, będąca spełnieniem jednego z moich skrytych marzeń, utwierdziła mnie w pewności, że to jest właśnie to, na co czekałam zawsze – uczucie pełne czułości, oddania, wsparcia i siły, mogącej przenosić góry. Zgodziłam się bez wahania, mając nadzieję, że pozostanie tak na zawsze. A będzie… Być musi. Bo bardzo tego chcemy. On i ja…


wtorek, 2 lipca 2013

kartka z pamiętnika

27.06

14 czerwca na świat przyszły cztery małe kolczaste kuleczki - nasza ogromna duma i radość, ale i zaskoczenie, bo choć w głębi serca liczyliśmy na młode, nie sądziliśmy, że w końcu się pojawią. Początkowo, delikatnie zaglądając do gniazda, dostrzegliśmy 3 małe potworki. Po kilku dniach dostrzegłam jeszcze jednego małego kasztana. Moja radość z kolejnego maleństwa była ogromna. Niestety, nie długo... Wczoraj samica okaleczyła jednego z nich, najmniejszego i wyniosła go z gniazda... Dziś miała miejsce podobna sytuacja - wchodząc do pokoju przeznaczonego dla zwierzaków, zauważyłam, że jeden maluch wyszedł z gniazda i niezdarnie krąży, a Tola, nasza samica, strasznie się z nim miota. Wyglądało to tak, jakby próbowała go łapać zębami za kończyny, próbując go okaleczyć. Nie wiem czy próbowała go wnieść do gniazda i jakie były jej zamiary wobec niego, ale wsadziłam go do gniazda, pod kocyk, a ją postanowiłam poddać obserwacji. Zachowywała się co najmniej dziwnie - gryzła jak oszalała podiło, jakby próbowała je zerwać, a potem próbowała wywrócić miseczki. Skojarzyłam, że podobnie zachowywała się, gdy jeszcze nie miała kółka, tak, jakby jej odbiło. Postanowiłam wsadzić jej kółko, by mogła pobiegać. I biega. Jak szalona.

Boję się, że kolejne młode nie dożyje do rana. Jesteśmy pogodzeni z myślą, że w razie ataków ze strony samicy, będziemy zmuszeni do wyciągnięcia maluszka od niej, własnoręcznie go wykarmiając. Męczy mnie ciągle myśl, że to jakieś nasze niewłaściwe postępowanie powoduje jej zachowanie. Każde początki są trudne. A zwłaszcza te, gdy mamy do czynienia z żywymi istotkami...



02.07


W pracy czas ucieka niesamowicie, a poza nią jeszcze bardziej. Gdy wracam do domu, szybko zjem obiad, ogarnę względnie mieszkanie, zasiądę do projektów i już wybija praktycznie 23, co oznacza, że czas kłaść się spać, bo czeka mnie pobudka przed szóstą. Dopiero dziś się zorientowałam, że czerwiec już za nami. Jak ten czas pędzi... Mam wrażenie, jakbym broniła się miesiąc temu. Tymczasem niedługo wybije 5 miesięcy od uzyskania tytułu inżyniera, który wreszcie mam potwierdzony na papierze wielką uczelnianą pieczątką.
Na jazdach idzie mi coraz lepiej. Po chwilowej załamce i zwątpieniu w słuszność podejmowania tego kursu, co u mnie występuje średnio raz w tygodniu, powoli zaczynam wierzyć w to, że da się ze mnie zrobić motocyklistkę. Jeszcze sporo przede mną pracy, ale wiem, że warto, zwłaszcza, że dziś pierwszy raz usłyszałam od swojego instruktora, że radzę sobie całkiem dobrze, a następnym razem wybywamy "pojeździć na wieś". Ufff.. Co za ulga. Już myślałam, że na zawsze pozostanę na etapie placu ;)
W ubiegłym tygodniu oddawałam na gwarancję moje spodnie motocyklowe. Darły się niesamowicie na szwach, nie wspominając o tym, że zaraz na samym początku puściły mi w kroku i były już reperowane. Ucieszyłam się, gdy wczoraj dostałam telefon, że nowe są do odbioru. Moja radość jednak szybko zamieniła się we wściekłość - spodnie przysłano w mniejszym rozmiarze. Założyłam je, jednak są bardzo pasowne i krótkie - sięgają powyżej kostki. Po telefonie do sklepu, w którym Pani próbowała mi wmówić, że przez ten tydzień musiałam przytyć i chyba urosnąć, myślałam, że trafi mnie szlag. Jednak szczyt mojego wnerwienia nastąpił w momencie, gdy próbując je zdjąć, przy popuszczaniu paska, została mi w ręce szlufka. Jutro Dominik ma je zawieźć ponownie do sklepu i nie chcę już widzieć tego dziadostwa w swoim domu.
Czy to ten świat jest tak złośliwy, gdy wydaje się, że wszystko wychodzi na prostą, czy to ja mam jakiegoś pecha?

środa, 12 czerwca 2013

życiowy kogel - mogel

 Podobno złośliwe chochliki czyhają za każdym rogiem, czekając tylko by pokrzyżować nam szyki, dlatego też strach mówić cokolwiek na złość, gdy idzie nam dobrze. A jednak zaryzykuję… jest dobrze! Udało się!

Gdy 3 czerwca zadzwonił mój telefon, nie spodziewałam się, że to zmieni najbliższe miesiące mojego życia. Dostałam się na półroczny staż do Urzędu Miasta! Zaraz po rozłączeniu się, skakałam po łóżku jak królik, piszcząc z radości. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście – wreszcie się udało! Poczułam, że coś wreszcie drgnęło we właściwym kierunku, że teraz wszystko się zmieni, że będzie już tylko lepiej. Mam pracę!
Jak na razie wciąż czekam na konkretne informacje kiedy rozpocznę staż. Wiadomo jak to jest w urzędach – wszystko musi nabrać „mocy prawnej”, jak to mawia mój tata, dlatego też grzecznie czekam, wykorzystując ten czas na robienie kolejnych projektów na zlecenie i jazdy.

Pomimo porażki, jaką poniosłam podczas pierwszej godziny na placu, wychodzę na prostą i staram się zmienić przede wszystkim coś w sobie. Bo problem tkwi w moim nastawieniu, jak to stwierdził mój instruktor – „Jeśli coś raz Ci nie wyjdzie, szybko się poddajesz, denerwujesz i zniechęcasz. Wtedy dopiero zaczynasz wszystko pieprzyć. Problem tkwi w Tobie”. Dzisiaj zdałam sobie całkowicie z tego sprawę. Gdy coś zaczynało się psuć, traciłam nerwy. Wystarczyło odjechać na bok, zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech… I wszystko szło już zdecydowanie lepiej. Mniej nerwów, zmiana nastawienia, cyc do przodu i dam radę!

Gdy po powrocie do domu usiadłam na spokojnie na sofie, zdałam sobie sprawę, że przecież stawiano przede mną już dziesiątki wyzwań, praktycznie niemożliwych do przeskoczenia – jako jedna z sześciu osób zdałam geomechanikę, a starało się o zaliczenie 68 osób, jako jedyna z 32 osób zdałam w pierwszym terminie egzamin ustny z Prawa Geologicznego i Górniczego, jako jedna z sześciu osób obroniłam się w terminie, a w grupie było nas 32, a w końcu załapałam się do małej grupki osób, które przetrwały po I semestrze na Energetyce… Tak patrząc na to wszystko już wiele razy wydawało mi się, że jestem w sytuacji podbramkowej, nie poradzę sobie, nie potrafię… A jednak dałam radę i dowiodłam samej sobie, że chcieć to móc. Więc teraz też dam radę. Bo chcę. Bardzo chcę. A przecież chcieć to móc…

sobota, 1 czerwca 2013

niełaskawy dzień

 Podobno człowiek przez całe życie uczy się obracać swoje porażki w lekcję pokory. Jeśli rzeczywiście tak jest, długa lekcja przede mną. I wiele pokory jeszcze mi potrzeba...
Porażki wyprowadzają mnie z równowagi jak mało co. Nie jestem do nich przyzwyczajona i nienawidzę ich, jak chyba każdy. Podcinają mi skrzydła, sprawiają, że tracę wiarę w siebie i swoje możliwości.  A może po prostu nie nadaję się na motocyklistkę....?

Dopiero wczoraj wypadła mi pierwsza jazda. Wcześniej, z powodu silnego deszczu, musiałam obejść się jedynie smakiem. Gdy przyjechaliśmy na plac, zastaliśmy na nim Sebastiana, z którym chodziłam na kurs, kręcącego ósemki i slalom. To była jego 3 i 4 godzina jazdy i jak na moje oko, szło mu naprawdę dobrze. I w tym momencie załączyło się moje standardowe - "Skoro on tak potrafi, to ja też będę tak mogła". Tymczasem rzeczywistość zweryfikowała wszystko. Byłam tak spięta i zżarta przez nerwy jak jeszcze nigdy. Nawet do obrony projektu inżynierskiego podeszłam na dużo większym luzie, bo "przecież musi się udać".
Drobna kobietka zeżarta przez stres i dość ciężki motocykl, którego inni kursanci nie dostają na pierwszej jeździe to mieszanka wybuchowa - gleba musiała być.  I tak też było.

Zaraz po jeździe, gdy tylko znalazłam się blisko Dominika, mknąc jego motocyklem, poleciały gorzkie łzy, wielkie jak grochy, palące policzki. Nerwy trzymały mnie do późnego wieczora, dopóki nie wróciłam do domu i nie zakopałam się pod koc, tak jak robią to moje jeże.

Zawsze byłam jedną z najlepszych - w szkole, na uczelni, na praktykach, robiąc projekty. I mimo, że wiem, że nie zawsze można być najlepszym, zwycięża moja chora ambicja.  Pokory...więcej pokory mi potrzeba.

czwartek, 23 maja 2013

walka o wieczne nadzieje

 Jak to mówi mądre przysłowie - "Co cię nie zabije, to cię wzmocni"... Gdyby tak rzeczywiście było, w tej chwili byłabym już nieśmiertelna.
Z coraz większą goryczą patrzę na to, co dzieje się wokół, przyjmuję życie jak leci i przestaję wierzyć, że cokolwiek się zmieni na lepsze. W tym pieprzonym kraju, by przebić się, by mieć szansę na normalne życie, pracę, musisz mieć plecy lub chociaż pieniądze, za które kupisz sobie plecy. A co mogę ja...? Mały nędzny robak w tej okrutnej, bezdusznej dżungli...
Panie w urzędzie pracy podczas przedostatniej wizyty powiedziały, że mam szanse o staż w Urzędzie Miasta, przy Geologu Powiatowym. Mam odpowiednie wykształcenie, a jedynym wymogiem jest to, że pół roku muszę byćzarejestrowana w urzędzie, tak więc w sierpniu mogłabym rozpocząć staż. Wczoraj już dowiedziałam się, ze szanse są nikłe... Ponoć większe szanse miałabym w Nadzorze Budowlanym. Co z tego, skoro nadzór staży nie organizuje... I koło się zamyka. Czuję się tak ogromnie bezsilna... Bo całe moje życie zależy od decyzji jakiegoś urzędasa, który siedzi za biurkiem, jest mu dobrze, więc los innych ma gdzieś. Byleby nie zawracać mu głowy...
Resztkami sił postanowiłam zawalczyć o swoje i nie odpuszczać - idąc za ciosem poszłam do Urzędu Miasta, by dowiedzieć się jak to w końcu wygląda ze stażami, bo ostatnio Pani z Działu Kadr mówiła, że chętnie biorą wszelkie ilości stażystów. Na szczęście trafiłam na miłą panią, która, choć ogromnie zdziwiona sposobem postępowania Urzędu Pracy, postanowiła dowiedzieć się czegoś w sprawie ewentualnego stażu. Wzięła moje CV, numer telefonu i obiecała się dzisiaj skontaktować. Czekam więc na telefon. Choć nie wierzę już w cud...

poniedziałek, 20 maja 2013

z pamiętnika młodego inżyniera

29.03.2013

Wreszcie jakieś światełko w tunelu. Od prawie dwóch tygodni pracuję jako kelnerka w pizzerii tuż przy rynku. Napewno nie jest to moja wymarzona praca, bo nie po to studiowałam tyle lat, by przez całe życie pracować jako kelnerka. Ale zawsze lepsza taka praca, niż żadna. W końcu "pecunia non olet" , a pieniądze się zawsze przydadzą. Mimo, że praca do lekkich nie należy, bo 11-13 godzin non stop na żadna przyjemność, a 6 zl/h to nie są kokosy, w dodatku bez umowy, to cieszę się, że chociaż taką pracę mam. Bo szefostwo jest ok, w pracy nad wszystkim panuję, nieraz wpadną jakieś napiwki… Dzisiaj powinnam dostać swoją pierwszą wypłatę. Mam nadzieję, że choć trochę podreperuję nasz budżet i uda się coś odłożyć na kurs. Zdecydowaliśmy z Dominikiem, że od 30 kwietnia rozpoczynam kurs na kat. A2. Bardzo się cieszę, bo przecież tyle czasu na to czekałam…
Sernik już upieczony. Szkoda, że nie tak dobry jak ten, który robi mama. Święta w tym roku spędzamy we dwoje. Nasze pierwsze…



10.04.2013

Ręce mi opadają, gdy o tym wszystkim myślę. Człowiek studiuje tyle lat, by potem tym dyplomem móc podetrzeć sobie swoje własne cztery litery, bo właśnie tyle jest on wart… Witamy w Polsce.
Gdy wstaję rano myśląc, że zaraz muszę wychodzić do pracy i wrócę późnym wieczorem, padnięta jak szczur, mam ochotę zakopać się pod kołdrę i nie wychodzić. Nie znoszę tej pracy. I nie chodzi tu nawet o szefostwo, bo trafiłam naprawdę nieźle, ale dobija mnie sama świadomość, że z wykształceniem wyższym pracuję jako kelnerka, w dodatku „na czarno”, bez szans na umowę.
Czuję się nic nie wartym śmieciem – dno i wodorosty. Zero perspektyw na cokolwiek innego, bo gdy pojawia się jakaś oferta pracy to odzew jest tak ogromny, że wśród setek listów motywacyjnych mój pewnie przemyka niezauważony.
Praca w zawodzie? Mogę pomarzyć… Nawet na staż nie ma szans. Każą przysłać CV, obiecują, że coś się da zrobić, po czym się nie odzywają, bądź słyszę, że nie mają warunków, by przyjąć kogoś nowego, „bo auto jest dostosowane tylko do przewozu dwóch osób”. Czy w aż tak gównianym kraju żyję…?
Gdy naokoło wszyscy trąbili o kryzysie, wydawało się, że to tylko medialna gadanina, wywoływanie niepotrzebnej sensacji, dobra wymówka dla wszystkich niepowodzeń i rzekomej biedy w kraju. Bo przecież nie miałam problemów ze znalezieniem pracy, o czym więc oni mówią? A jaką kolorową przyszłość malowano przed nami, będąc jeszcze na studiach! Tymczasem zderzenie z rzeczywistością jest twarde i nieprzyjemne. „Witamy w Polsce” bezgłośnie krzyczą kolejki bezrobotnych w kraju, w którym uczciwą pracą się nie dorobisz…



20.05.2013

Życie mnie rozczarowuje.. Po zwolnieniu z wcześniejszej pracy, od trzech tygodni szukam czegoś nowego. I od trzech tygodni nic…
Coraz boleśniej zdaję sobie sprawę z tego, że w tym pieprzonym kraju, nawet z wyższym wykształceniem nie mając „pleców” nie możesz nic… Czuję się nic niewartym pachołkiem. Co ze mną jest nie tak, że nie dostaję szans na jakąkolwiek pracę?
Coraz częściej mi się wydaje, że potencjalnych pracodawców odstrasza moje wykształcenie. Każdemu wydaje się, że nie będę się nadawała do pracy, że zaraz odejdę gdzie indziej, pójdę do pracy w zawodzie. Tymczasem nikt nie pomyśli, że skoro wysyłam CV na stanowisko kasjerki, sprzedawczyni czy sekretarki, nie zważając na to, że to nie jest praca zgodna z moim wykształceniem, to pracy w zawodzie nie ma.
Wizyty na kopalni dobiły mnie jeszcze bardziej. Na jednej, już na bramie dowiedziałam się, że przyjęć nie ma, ale jeśli chcę to mogę się sama zapytać w Kadrach. Byłam więc zapytać się chociaż o staż. Skierowano mnie do działu Szkoleń, bo Kadry się tym nie zajmują. I zaświeciło jakieś małe światełko w tunelu – jest szansa! I jak szybko światełko zaświeciło, tak szybko zgasło… „Nie przyjmowaliśmy nigdy na staż i nadal nie przyjmujemy”.
Kolejna kopalnia – już przed drzwiami wywieszona informacja o braku przyjęć. Na pytanie, czy jest opcja dostania się na staż, Panie spoglądają na mnie jak na obcego. „Ale…jaki staż? O czym Pani mówi?”
Coraz bardziej mam dość takiego życia. Takiego, jakim jest teraz. Takiego gównianego – brak pracy, brak perspektyw, brak przyjaciół w tym mieście.. Niby niczego mi nie brakuje, bo mam co jeść, mam gdzie spać. Ale…nie mam nawet z kim wyjść na miasto na kawę, nie mam żadnego zajęcia, które daje mi radość, satysfakcję, poczucie, że jestem potrzebna, wartościowa…
Ostatnie spotkanie w weekend z przyjaciółmi Dominika dobiło mnie jeszcze bardziej. Żona jednego z nich, która przez dłuższy czas tak jak ja szukała pracy, od czerwca rozpoczyna pracę Castoramie. Ona – z maturą – ma dobrze płatną pracę. Ja – z inżynierem – jestem nikim. Nikim…
Końcem kwietnia zaczęłam kurs na prawo jazdy na kategorię A2. Kiedyś tak bardzo o tym marzyłam. Tak bardzo tego chciałam. Dziś zaczyna mnie to przerażać. Bo na kurs sama uzbierałam sobie pieniądze. Ale potrzebne będzie wykupienie dodatkowych godzin, które tanie nie są (70zł/h), opłacenie egzaminu, o zakupie motocykla nie wspomnę… Już lepiej by chyba było, gdybym odpuściła sobie kurs, a pieniądze przeznaczyła na zakup rogówki, bo na łóżko, na którym spaliśmy nadaje się już tylko na śmietnik. Dodatkowo na głowie mamy remont pokoju, który stoi obecnie w stanie surowym, z kawałkiem linoleum na podłodze, dochodzi ubezpieczenie samochodu, które zbliża się nieubłaganie, urodziny chrześniaka od Dominika, chcieliśmy zakupić drugi rower… I wszystko rozbija się o te pieprzone pieniądze. Tak przyziemnie, okrutnie.
Ostatnio niespodziewanie dostałam od dziadków 1000 zł. Jak to stwierdzili „dają na ślub, bo nie wiedzą, czy dożyją”. W normalnych warunkach sikałabym ze szczęścia, bo przecież takie pieniądze nie spadają z nieba. A teraz? Sama nie wiem na co powinniśmy wydać te pieniądze. Bo na rogówkę to za mało, za tydzień mam wizytę u okulisty i nowe okulary pewnie będą konieczne, jak kupię okulary to braknie na rower i ubezpieczenie… i tak w kółko. Gdybym tylko wiedziała jak wyjść z tej beznadziejnej sytuacji. Stoję jak pod ścianą. Tylko, że głową muru nie przebijesz…
Po ostatniej rozmowie z Dominikiem coraz poważniej myślę o rozpoczęciu drugiego kierunku od października. Wiem, że jeśli wrócę na studia to łatwo nie będzie. Znów zaczną się dojazdy, sesje, nauka, będę miała mało czasu na zajmowanie się domem, zwierzakami. Ale czy jest jakaś inna opcja…?

sobota, 9 marca 2013

szarości, burości

W kwestii pracy - bez zmian. W świat poszły kolejne egzemplarze CV wraz z listem motywacyjnym.Czy coś z tego będzie...? Szczerze mówiąc, nie nastawiam się.
Wczoraj zakupione buty do biegania z niecierpliwością czekają na poprawe pogody. Choć patrząc na prognozy na najbliższe dni nie zanosi się na to, bym w najbliższych dniach je wypróbowała. Mam nadzieję, że nie będzie chociaż padało i mocno wiało - wtedy można śmiało wyskoczyć na rower albo i rolki.
Nie mogę doczekać się wiosny. Śpiewu ptaków z samego rana, słońca zaglądającego przez okno, zapachu świeżo skoszonej trawy, ciepłego deszczu na twarzy, długo wyczekiwanych wycieczek motocyklowych poza miasto. Niech już przyjdzie wiosna. Ta zimowo-chlapowa handra mnie wykańcza...

środa, 27 lutego 2013

Już prawie trzy tygodnie minęły odkąd uzyskałam ten wymarzony, upragniony tytuł inżyniera, który miał przede mną otworzyć tyle nowych możliwości... I już prawie trzy tygodnie siedzę w domu, przekopując setki ofert pracy, wysyłając dziesiątki podań o pracę i pisząc krocie listów motywacyjnych.
Byłam pewna, że bez problemu, do dwóch tygodni po obronie znajdę pracę, która pozwoli mi odłożyć pieniądze na swoje marzenia - zacząć kurs na kategorię A, odkładać na motocykl, podjąć naukę w szkole fotograficznej. Liczyłam na to, że będę mogła zacząć powoli realizować swoje marzenia, zgodnie z mottem wiszącym przez ostatni semestr na korkowej tablicy nad biurkiem, mobilizując mnie do pracy - "Nigdy nie jest za późno na marzenia". Tyle dni, tyle godzin spędzonych na poszukiwaniu pracy i ani jednego telefonu zapraszającego mnie na rozmowę o pracę. Ani jednego.. Co się dzieje w tym chorym kraju, że mając wykształcenie wyższe i kilkuletnie doświadczenie w różnego rodzaju pracy, nie jestem nawet odpowiednią kandydatką na kasę w Auchan? Co jest nie tak...?

Wczorajsza wizyta w urzędzie pracy nie polepszyła mojego nastawienia. Prawie trzy godziny spędzone w kolejce, a potem pobłażliwy uśmieszek pani przy biurku i wymamrane pod nosem: "Kolejny bezrobotny inżynier".  Kolejny... Nie sądziłam, że tak to wszystko się potoczy.

Zawsze wydawałomi się, że po skończzeniu studiów będę mogła wreszcie robić to, co zawsze chciałam robić, ale nigdy nie miałam na to czasu - będę znowu malować, będę miała czas na szycie, czytanie książek, wypróbowywanie nowych przepisów... Tymczasem zostaje mi sprzątanie, gotowanie i oczekiwanie na powrót z pracy mojego światełka w tunelu.

Zagryzam zęby, biorę głęboki wdech i podnoszę się z krzesła, bo trzeba iść dalej. Bo w życiu mojej rodziny nigdy nie było lekko. Bo życie to ciągła próba. Bo przetrwają tylko najsilniejsi...