piątek, 30 stycznia 2015

z pamiętnika urzędnika

Mimo, że moje życie zasuwa w niesamowitym tempie, czas za oknem chyba się zatrzymał i ciągle króluje zima, której nienawidzę. Z utęsknieniem czekam na wiosnę, ciepełko i słońce, kiedy to będę mogła wskoczyć na rower i pojechać wąską dróżką przez las nad jezioro, gdzie wyłożę się na malutkim, drewnianym „molo” i będę oglądać zachodzące słońce odbijające się w wodzie. Wreszcie będę mogła ściągnąć pokrowiec z motocykla, zaciągnąć się cudownym zapachem benzyny i ruszyć przed siebie, byle gdzie, byleby tylko do przodu. Tęsknię za śpiewem ptaków, budzących mnie nad ranem, zapachem łąki upstrzonej kwiatami, słońcem łaskoczącym skórę, smakiem i zapachem owoców… Dopada mnie jakieś takie „szarugowe” przygnębienie, brakuje mi siły na ogarnięcie wszystkiego i nic mi się nie chce. Najchętniej zahibernowałabym się niczym nietoperz i przespała ten przebrzydły, dobijający mnie czas.

Czas zasuwa w takim tempie, że odmierzam go czwartkami, kiedy to biorę większe śniadanie do pracy, bo ślęczę tu do 17.00. Ten właśnie wyjątkowo długi dzień roboczy daje mi znać o tym, że to już minął kolejny tydzień. Praca, dom, zakupy, gotowanie, sprzątanie, projekty i tak w koło Macieju. Kręcę się w tym kółku jak mysz na LSD i na nic nie mam czasu albo kasy. Bo przecież taki bałagan w domu, że trzeba za sprzątanie się zabrać, a nie w decoupage się bawić, albo ręczniki się poniszczyły, już się do niczego nie nadają i trzeba kupić nowe… Ciągle coś. I niech mi nikt nie mówi, że urzędasy zarabiają kokosy....! Bo nawet mój luby, będąc na L4 przez cały miesiąc, zarabiał prawie trzykrotnie więcej niż ja, zasuwając cały miesiąc.

Szkoda, że w tym całym pędzie człowiek nie ma czasu dla samego siebie – swoich zainteresowań, pasji. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach trzeba wybierać – czas albo pieniądze – bo jak masz czas to nie masz pieniędzy, a gdy masz pieniądze to nie masz na nic czasu. Smutna refleksja. I szczerze podziwiam wszystkie mamy, które potrafią łączyć pracę z rzetelnym, prawdziwym wychowaniem dziecka (a nie posadzeniem go przed TV) i prowadzeniem domu, a do tego jeszcze mają czas dla siebie... A ja? A ja trochę sobie ponarzekam, pomarudzę i dalej dam się przeżuwać okrutnemu czasowi.

wtorek, 20 stycznia 2015

takie jest życie

Czasami mam wrażenie, że ja i on to piekło i niebo, ogień i woda, chwast i piękna róża… Kłócimy się o pierdoły, przejmujemy drobnostkami. Boli mnie to, że takie głupoty stają między nami i potrafią nas skłócić. Zmęczenie materiału? Być może. Może za dużo ze sobą przebywamy, może to my się zmieniliśmy, a może…. Może lepiej nie myśleć. Wziąć głęboki oddech i usiąść do rozmowy, by zawalczyć o nas i wspólne jutro…

poniedziałek, 12 stycznia 2015

świecidełka, kwiaty i białe krawaty

Wchodząc ostatnio na fejsbuka, zasypywana jestem setkami zdjęć – ze ślubu moich koleżanek, tych dalszych i bliższych, tych, które znam tylko z widzenia, a także ich dzieci – pierwszy kroczek misiaczka, misiu zjadł pierwszą przetartą marchewkę w swoim życiu, moja córcia taka piękna, niunia sobie słodziutko śpi itp.. Tak patrzę na to wszystko i już tym szczerze rzygam… Zwłaszcza, od kiedy moja babcia zaczęła mnie przy każdej okazji wypytywać, kiedy wreszcie wyjdę za mąż. Mam wrażenie, że patrzy na mnie tak, jakbym była skazana na staropanieństwo z tego powodu, że w wieku 24 lat nie mam jeszcze męża i dzieci. Toż to prawdziwa tragedia! Powtarzam do znudzenia, że mam czas, jestem przecież jeszcze młoda, a poza tym nie mam jeszcze umowy o pracę na stałe, więc nie myślę o takich rzeczach. Ale do mojej babci argumenty te nie trafiają, tym bardziej, że moja kuzynka, która jest miesiąc młodsza ode mnie i z którą zawsze mnie porównywano, jest już trochę ponad rok po ślubie i ma już roczne dziecko, a druga kuzynka, będąca w moim wieku, miesiąc temu wyszła za mąż, również z powodu dziecka w drodze. Tylko ja taka jakaś „upośledzona”…
Tak patrząc na to wszystko, niedobrze robi mi się na samą myśl o tych całych przygotowaniach do ślubu – wyborze sali, zakupie sukni ślubnej, wyborze menu, spisywaniu listy gości, fryzurach próbnych itp. Wiem już mniej więcej czym to pachnie, bo już raz przez to przechodziłam, (choć na szczęście szybko się wycofałam) i tym bardziej wiem, że nie jest to to, co mi się marzy. Wiem, że dużo rzeczy musiałabym załatwiać zdalnie, przez rodziców, bo mieszkam trzysta kilometrów od rodzinnego domu, wiem, że wiele rzeczy byłoby na ich barkach, wiem, że moi rodzice mają inny pogląd na wiele spraw, m.in. listę gości – my chcieliśmy małe, kameralne przyjęcie dla najbliższej rodziny, a dla mojej mamy było nie do pojęcia, by nie zaprosić kuzynek i „wujków-ciotków”. Chcielibyśmy już tak na poważnie, na serio być razem i uporządkować wiele formalnych kwestii, co ślub by nam umożliwił. Ale przytłacza nas sama myśl o weselu, którego żadne z nas za bardzo nie chce. Wiem, że dla wielu kobiet to wymarzony, wyśniony dzień – biała suknia, piękne kwiaty, super zdjęcia. Może jestem dziwna, ale ja nie mam parcia na takie rzeczy.
Najchętniej wskoczylibyśmy na motocykle, ubrani w nasze czarne, przeciętne kombinezony i popędzili przed siebie, by w małym, drewnianym kościółku w górach, w towarzystwie najbliższych znajomych – motocyklistów, przysiąc sobie miłość i oddanie. Bez całego tego przepychu, strojenia, kwiatów, tańców i muzyki. Bo przecież najważniejsze jest uczucie – szczera, prawdziwa miłość, która nie potrzebuje blasku, świecidełek i tego całego zamieszania…

piątek, 2 stycznia 2015

do siego!

- Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!
- Cooo? Słabo Cię słyszę.
- No najlepszego! Żeby ten rok był lepszy od poprzedniego!


Hm… Czy przyszły rok może być rzeczywiście lepszy od poprzedniego – dla mnie udanego? Oby! To byłby wtedy naprawdę dobry rok :) Patrząc wstecz, nie mam na co narzekać, jeśli chodzi o poprzedni rok, mimo, że nie zapowiadał się on najlepiej.

W połowie grudnia 2013r. kończył mi się staż w urzędzie i wisiała nade mną groźba bezrobocia. Ta kwestia spędzała mi sen z powiek, a wizja siebie siedzącej w domu na bezrobociu, przerażała mnie do tego stopnia, że od początku grudnia snułam się jak cień – niewyspana, zdenerwowana i zmęczona tą niepewnością. Ostatecznie jednak mojej szefowej, która była bardzo zadowolona z mojej pracy, udało się przekonać szefa o potrzebie zatrudnienia mnie i w Nowy Rok wchodziłam szczęśliwa i uśmiechnięta.

Po nadejściu wiosny wróciłam do realizacji swojego marzenia – jazdy na motocyklu. Powrót do jazd po długiej, zimowej przerwie kosztował mnie wiele nerwów i bywały dni, kiedy miałam ochotę się poddać i odpuścić. Ostatecznie jednak, dzięki wsparciu mojego lubego, po walce z samą sobą i swoimi słabościami, na początku lipca nadeszła ta wiekopomna, wyczekiwana przeze mnie chwila – zdałam egzamin! W tym momencie poczułam, że mogę naprawdę wszystko, jeśli tylko tego bardzo chcę. :) Niecały miesiąc później stałam się posiadaczką niebieskiej „kosiarki” – Kawasaki Er5. Od tego momentu, mimo prawka w kieszeni, uczyłam się na nowo poruszania się w nowej rzeczywistości – bez instruktora z tyłu i odblaskowej, żółtej kamizelki. Wykręciłam tyle kilometrów, na ile benzyny było mnie stać i na własnej skórze przekonałam się o tym, że na drodze ważniejszy jest rozmiar niż przepisy – przywykłam do wymuszania pierwszeństwa, zajeżdżania drogi, spychania na bok. Niestety, nowa rzeczywistość nie była tak kolorowa, jak widziałam ją wcześniej. Jednak mimo wszystko, rozkochana w swojej „kosiarce” pędziłam przed siebie.

W maju, po raz kolejny, na horyzoncie pojawiła się wizja bezrobocia. A to wszystko za sprawą pani J., która od prawie roku była na zwolnieniu lekarskim, a którą zastępowałam. 18 lipca miał być moim ostatnim dniem w pracy. Na samą myśl o tym, że mam odejść z urzędu, stracić kontakt z naprawdę świetnymi koleżankami z pracy, łzy napływały mi do oczu. Tym bardziej, że już od początku czerwca zaczęłam rozsyłać CV w odpowiedzi na ogłoszenia o pracę, a telefon milczał jak zaklęty. Pod koniec lipca pojawiło się światełko na horyzoncie – w urzędzie miasta, w sąsiednim mieście, pojawiła się oferta pracy na stanowisku geologa. Kilka dni później dowiedziałam się, że w mojej dotychczasowej pracy pojawiła się dwie opcje powrotu: mogłabym, praktycznie od razu, zostać na zastępstwo za koleżankę, która zaszła w ciążę i od półtora miesiąca była już na zwolnieniu lekarskim lub mogłabym startować w konkursie na stanowisko referenta w dotychczasowym wydziale, bo szanowny pan prezydent dał się uprosić i przekonać, że pracownik jest potrzebny. I tu pojawił się kolejny problem – bo niby od nadmiaru głowa nie boli, ale sama nie wiedziałam co mam zrobić, a czasu na decyzję nie miałam dużo. Bałam się, że z pracy geologa nic nie wyjdzie, bo moja szefowa dowiedziała się od znajomego z sąsiedniego urzędu, że o to stanowisko ubiegać się będzie m.in. facet, który skończył geologię, a od kilku lat pracuje jako strażnik miejski w sąsiednim mieście. Byłam więc pewna, że dostanie się on, a ja zostanę z kwitkiem. A co do pracy w poprzednim urzędzie, byłam przekonana, że wygra koleżanka, która kilka miesięcy po mnie przyszła na staż – miała znajomości w urzędzie, kilka osób z jej bliskiej rodziny tu pracuje, i wcale się z tym nie kryła. Bałam się, że dla mnie zostanie umowa na zastępstwo - na rok, półtora, a potem czeka mnie to samo – niepewność, co dalej. Wykuta i bardzo zdenerwowana jechałam na rozmowę o pracę do sąsiedniego miasta, nie licząc na to, że coś z tego będzie. Na rozmowie był rzekomy strażnik, który też nie czaił się z tym, że zna całą komisję konkursową, pani ok. 30-stki pracująca w geologii oraz świeżo upieczona absolwentka wydziału, który skończyłam. Szanse niby jakieś miałam, ale wychodząc po rozmowie byłam pewna, że wypadłam co najmniej średnio i raczej nie mam co liczyć na pracę. Jakież ogromne było moje zdziwienie, gdy półtora tygodnia później zobaczyłam swoje nazwisko, widniejące na stronie z informacją o wynikach naboru. Z tej radości musiałam obudzić mojego lubego, odsypiającego przepracowaną nockę, by podzielić się z nim tą wspaniałą nowiną, a zaraz potem popędziłam na rower, by rozładować energię. W ten oto sposób, od września piastuję stanowisko geologa powiatowego i mimo, że pierwsze miesiące były dla mnie ciężkie, wielu rzeczy musiałam się nauczyć, do innych musiałam przywyknąć, a wypłata wpływająca co miesiąc na konto jest powodem rozczarowania, jestem szczęśliwa, bo mam pracę. W listopadzie zdałam egzamin urzędniczy i mam perspektywę pozostania tu na stałe, jeśli tylko nowa pani prezydent wyrazi na to zgodę.

Niestety, jednak nie wszystko w ubiegłym roku było takie piękne i różowe – po kilku miesiącach szukania przyczyn złego samopoczucia i bólu stawów u mojego lubego, okazało się, że jest on chory na boreliozę. Szczęście w nieszczęściu, okazało się, że musiał zostać zarażony niedawno, najprawdopodobniej w te wakacje, więc choroba nie powinna jakoś mocno spustoszyć organizmu. Od końca listopada walczymy z chorobą i mam nadzieję, że ta walka okaże się dla nas zwycięska. Tak bardzo bym tego chciała…

Czego bym sobie życzyła w tym roku? Przede wszystkim zdrowia, więcej cierpliwości, wytrwałości i wrzucenia na luz w wielu kwestiach. Bo jeśli będę miała to wszystko, będę miała miłość i szczęście. A pieniądze? Nie są nic warte, jeśli nie ma w życiu szczęścia i miłości.

Wszystkiego, co najlepsze w Nowym Roku, kochani :)