środa, 17 czerwca 2015

to, co siedzi głęboko w głowie

Zasiadam przed klawiaturą, włączam głośniej radio, by jakoś uporządkować myśli, spoglądam na zegarek i… znów pustostan. Jest tyle rzeczy, które siedzą mi głęboko w głowie, o których chciałabym głośno komuś powiedzieć, ale tak ciężko jest mi ostatnio zebrać myśli i przelać je tutaj, postukując w klawiaturę.

Ostatnie dwa tygodnie urlopu dały mi zbyt dużo czasu na przemyślenia. Zwłaszcza pierwszy tydzień, spędzony w rodzinnym domu. Po bożonarodzeniowej jatce, którą to wszczęłam (nie bez powodu) i po zepsuciu wszystkim rodzinnych świąt (jak stwierdziła moja mama), miałam nadzieję, że coś się zmieni. Głupio się łudziłam, że niektórzy zastanowią się nad sobą i pójdą po rozum do głowy, próbując coś zmienić. Ależ byłam naiwna…

Pobyt w domu dobił mnie i ucieszył równocześnie. Ta mieszanka sprawiła, że opuszczałam rodzinny dom z niepokojem, nie wiedząc co zastanę kolejnym razem. Serce mi pęka, gdy na to wszystko patrzę. Dom, którzy rodzice sami budowali, przypłacając to zdrowiem, zarasta brudem… Klomby w ogrodzie już dawno zarosły chwastami, w niedawno wyremontowanej łazience pojawia się grzyb, a pająki czyhające w każdym kącie są czymś normalnym. Wiem, że rodziców też boli serce, gdy patrzą na to wszystko, ale wiem też, że czas, a przede wszystkim zdrowie nie pozwalają im na ogarnięcie tego wszystkiego. A starszy brat, który raczej przejmie rodzinny dom, ma na wszystko wyrąbane i nie kwapi się, by cokolwiek zrobić czy pomóc. Mam do niego wielki żal o to, a jednocześnie czuję złość i mam ochotę kopnąć go w dupę, żeby wreszcie się ogarnął i przestał być darmozjadem. Dosłownie. Pracując osiem godzin dziennie jako informatyk, tuż po 16 jest już w domu. Pierwszą rzeczą jaką robi, gdy przekroczy próg domu jest zrzucenie butów (dosłownie, bo gdzie mu odpadną tam leżą do następnego dnia albo i dłużej) i sprawdzenie co na obiad. Jeśli obiad mu odpowiada, łaskawie zje, zostawiając po sobie brudne naczynia na stole i idzie do swojego pokoju, spędzając w nim resztę dnia i siedząc przy komputerze. Druga opcja jest taka, że wieczorem dostaje telefon od znajomego, wsiada w auto, mając wszystko w dupie i wraca po północy. Nie interesuje go kompletnie nic – pozmywanie naczyń, skoszenie trawnika czy chociażby pozamiatanie kuchni. Nic! Potrafi jeszcze wyskoczyć z ryjem do mamy, że np. „nie ma czystych skarpetek do pracy, bo nie nastawiła wczoraj prania”, albo „koszula, którą mu wyprasowała jest wymięta, bo nie odwiesiła mu jej od razu do szafy, tylko zostawiła na krześle” czy też „mogła kupić lepszą kiełbasę”. Krew się we mnie gotuje, gdy o tym wszystkim pomyślę! Facet, stary koń, mający 27 lat… Dołożenie się do domowych rachunków czy też kupienie czegoś do domu, choćby głupiego proszku do prania, też go nie interesuje. Gdyby jeszcze zarabiał jakieś grosze to mogłabym zrozumieć, że musi spłacać kredyt na samochód (swoją drogą to po ciul mu jeden z nowszych modeli Audi?). Jego nie obchodzi czy z renty ojca (700zł, które w większości idzie na leczenie) i najniższej krajowej mamy wystarczy na rachunki, bieżące wydatki i zakupy. On ma mieć gotowy obiad, jak wróci z pracy, wyprane, wyprasowane, śmigający internet i ciepło w dupę. Reszta go już nie obchodzi. Żyje w jakimś swoim bajkowym urojonym świecie, nie mając pojęcia ile kosztuje chleb, kilogram dobrej kiełbasy czy choćby paczka proszku do prania, a dom i rodziców traktuje jak hotel i jego obsługę. Gdy tylko zaczęłam coś mówić na ten temat, będąc w domu, naskoczył na mnie z ryjem, że jak mi nie pasuje to sama mogę się przeprowadzić z powrotem do rodzinnego domu i sprzątać, po czym obraził się i pędem do swojego pokoju, ledwie wyrabiając na zakręcie przy schodach. A jak mnie unikał do samego końca mojego pobytu! Co najmniej jak diabeł święconej wody. Jednak szczytem jego bezczelności był jego czwartkowy „występ”, kiedy to na tekst ojca, że może by chociaż sprzątnął swoje rzeczy z korytarza (miał nas odwiedzić wieczorem dawno niewidziany wujek z ciotką) odpowiedział, że przecież to ja przyjechałam po to, żeby sprzątać (!!!).

Widzę, że ojciec ma już tego coraz bardziej dość i nie ma sił… Boję się o niego, że kiedyś rzeczywiście trzaśnie za sobą drzwiami i nie wróci, tak jak zapowiada. Wiem, że już od dawna chodzi mu po głowie pomysł, by sprzedać dom i kupić sobie jakieś nieduże mieszkanie, gdzie nie będzie go obchodziło porąbanie drewna na opał, rozpalenie w kominku czy koszenie trawy. Problemem jest jednak mama, która nie chce o tym słyszeć, powtarzając jak mantrę, że własnymi rękami wybudowali ten dom. Wałkowałam z nią ten temat przez cały swój pobyt w domu. I mimo, że przyznała mi rację, że jej ten dom nie jest potrzebny, że wystarczyło by jej mieszkanie wielkości naszego, wydaje mi się, że gdy przyjdzie co do czego, nie będzie gotowa na to, by kopnąć w cztery litery dorosłego darmozjada, by sam sobie coś wynajął i poznał życie.
Boję się, że za kilka lat, gdy, nie daj Boże, rodzice zaniemogą, to ja będę musiała wrócić do rodzinnego domu i się nimi zająć. Wiem, że mam miękkie serce i nie będę potrafiła odmówić im pomocy, patrząc obojętnie na wszystko. Wiem też, że nie będą mieli co liczyć na starszego brata, na młodszego raczej też nie, bo idzie w ślady starszego. A moja siostra? Ona zawsze robiła tak, by to jej było najwygodniej. Pamiętam sytuację sprzed kilku lat, gdy zbliżały się jej osiemnaste urodziny – strzeliła wielkiego focha (tak naprawdę to nie wiadomo dokładnie o co) i następnego dnia, z samego rana, wyjechała bez słowa ze znajomymi, nie dzwoniąc ani nie odbierając telefonu od nikogo. Lada dzień miała odbyć się jej urodzinowa impreza, było bardzo dużo do przygotowania, a rodzice prowadzący swoją działalność ciągle byli poza domem. Milejdi mając w dupie wszystko, po prostu pojechała sobie nie wiadomo gdzie. Cud, że zjawiła się w dzień imprezy, przyjeżdżając na gotowe. Ona balowała, a ja z rodzicami, zapychaliśmy przez trzy dni – sprzątając dom, obejście, gotując i piekąc. Gdy wszyscy na imprezie dobrze się bawili, zachwycając się jedzeniem i porządkiem „na glanc”, siostrzyczka się tylko szeroko uśmiechała, jakby były to słowa kierowane do niej.

Ten tydzień spędzony w domu był dla mnie niezłą harówką, by to wszystko jakoś ogarnąć, jednak patrząc na efekty i widząc wdzięczność rodziców, wracających po całym dniu pracy wiem, że było warto…Wreszcie mieliśmy czas, gdy usiąść wieczorem przy grillu i piwie, pogadać, dowiedzieć się, jak komu się żyje. I mimo tego ogromnego mętliku, który miałam w głowie w chwili wyjazdu, tej złości pomieszanej z żalem, która we mnie tkwiła, nie mogłam powstrzymać napływających do oczu łez, zostawiając za sobą te ukochane, zielone pagórki…i moich rodziców.