czwartek, 25 stycznia 2018

Powroty bywają trudne...

Jest już prawie dwudziesta trzecia. W tle leci Kortez, moja świeża, wielka miłość, a ja siedząc pod kocem w piżamie klepię...
Coś bym chciała mądrego napisać, coś o powrotach, o takim dziwnym, kiełkującym we mnie od dawna uczuciu, potrzebie uzewnętrznienia się, przekazania tego, zapisania w jakiejś przestrzeni, do której mogłabym wrócić za kilka lat. Poczytać to wszystko, pośmiać się z samej siebie, a na koniec pomyśleć, że nic nie zmądrzałam.
Wiem, że powroty bywają bardzo trudne. Po głowie chodzi mi zaczęcie wszystkiego zupełnie od nowa, od całkowitego zera. Stworzenie nowego miejsca, gdzie będzie o mnie wszystko i trochę - trochę o motocyklach i podróżach, trochę o moim zamiłowaniu do gotowania i pieczenia, trochę przemyśleń, trochę przepisów i pokręconych myśli. Pewnie w ten sposób byłoby łatwiej, niż robienie wielkiego przemeblowania tutaj... A może jednak podnieść się jak Feniks z popiołów?

Jakoś tak dziwnie i jednocześnie robi się na sercu, gdy widzę swoje posty sprzed pięciu lat. Jest mi trochę szkoda stracić to wszystko, a jednocześnie wiem, że chciałabym znów zacząć pisać i łatwiej byłoby mi wystartować od zera.

I sama nie wiem co robić...

środa, 7 września 2016


Dobrze jest w życiu mieć coś stałego, co sprawia, że czujemy się bezpieczniej i pewniej… Coś, co sprawia, że czujemy, że jesteśmy w odpowiednim miejscu.

 To samo stoisko z kwiatami, które mijam codziennie, często nie mogąc powstrzymać się od zakupienia kolejnego „zielska”, ten sam kramik z owocami, gdzie u starszego, uśmiechniętego pana można kupić najlepsze mandarynki w mieście czy ten sam wysoki, szczupły mężczyzna idący w przeciwnym kierunku, którego mijam tuż za targiem około 7.21. Wszystko takie samo, jak  wtedy , parę lat temu, gdy pracowałam tu – pierw na stażu, a później zastępując starszą panią. Takie samo…

Wróciłam na stare śmieci, szczęśliwa, że udało mi się wyrwać z chorego grajdoła, jaki zafundował mi wcześniejszy szef, gdzie pracownik był w aktywem leżącym w hierarchii niżej niż kserokopiarka. Szczęśliwa, że pozbyłam się odruchu wymiotnego i bólów brzucha na samą myśl o wyjściu do pracy, a stres nie wykańcza mnie jak przedtem.


Czuję, że idę we właściwą stronę.




wtorek, 22 września 2015

leżing, kocing, kiching

No i ładnie witam jesień.  Rozłożyło mnie totalnie.
Z nosa cieknie jak z kranu, kicham, prycham, gorączka mnie zżera, a zatoki bolą tak bardzo, że mam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi łeb. Tak oto "pięknie" rozpoczęłam nowy tydzień. Wczorajsza wizyta u lekarza zakończyła się wlepieniem standardowego antybiotyku, na którym jadę już od ponad roku i L4 do końca tygodnia. A tu taka fajna pogoda popołudniu, można by coś pojeździć...

Wczoraj miałam pierwszą lekcję języka angielskiego. Nie miałam zbytnio ani siły ani ochoty by iść, ale stwierdziłam, że jeśli odpuszczę sobie pierwsze zajęcia to nie mam po co iść na kolejne. Zaopatrzona w wagon chusteczek i zeszyt, opatulona szalem po sam nos, wyruszyłam około dwudziestej na zajęcia. Budynek ładny, wyremontowany, blisko rynku, w korytarzu czekało już sporo osób. Moje obawy dotyczące tego, że sobie nie poradzę momentalnie zniknęły widząc tych wszystkich ludzi w korytarzu. Do sali wchodziłam w dobrym humorze, przekonana, że będzie fajnie. Niestety, po godzinie tą samą salę opuszczałam wkurzona. Jak się okazało, właścicielka szkoły, z którą wielokrotnie rozmawiałam przez telefon, pomyliła się i wpisała mnie do grupy początkującej , zamiast zaawansowanej. Godzinę czasu spędzałam więc na odmianie "to be" i innych banałach, wkurzona na to, że marnuję tu swój czas. Jak się okazało, zajęcia grupy zaawansowanej odbywały się tego samego dnia, dziesięć minut wcześniej, o godzinie 20.10. Wyszło więc tak, że straciłam jedne zajęcia. Wkurzyłam się, bo nie dosyć, że sama będę musiała nadrobić materiał z pierwszych zajęć i przegapiłam moment, gdy każdy się przedstawia, mówi coś o sobie to na następnych zajęciach będę tą "nową" i "obcą", która się zawieruszyła. A tyle razy dzwoniłam do kobiety i za każdym razem mówiła mi, że zaprasza mnie na 20.20...

Popijam gorącą herbatę i oglądam "Piekielną Kuchnię", bunkrując się pod kocem. Ot, taki mały "urlopik".

P.S.: Uwielbiam zapachowe chusteczki biedronkowe. Taka mała rzecz, a jak cieszy ;)