wtorek, 22 września 2015

leżing, kocing, kiching

No i ładnie witam jesień.  Rozłożyło mnie totalnie.
Z nosa cieknie jak z kranu, kicham, prycham, gorączka mnie zżera, a zatoki bolą tak bardzo, że mam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi łeb. Tak oto "pięknie" rozpoczęłam nowy tydzień. Wczorajsza wizyta u lekarza zakończyła się wlepieniem standardowego antybiotyku, na którym jadę już od ponad roku i L4 do końca tygodnia. A tu taka fajna pogoda popołudniu, można by coś pojeździć...

Wczoraj miałam pierwszą lekcję języka angielskiego. Nie miałam zbytnio ani siły ani ochoty by iść, ale stwierdziłam, że jeśli odpuszczę sobie pierwsze zajęcia to nie mam po co iść na kolejne. Zaopatrzona w wagon chusteczek i zeszyt, opatulona szalem po sam nos, wyruszyłam około dwudziestej na zajęcia. Budynek ładny, wyremontowany, blisko rynku, w korytarzu czekało już sporo osób. Moje obawy dotyczące tego, że sobie nie poradzę momentalnie zniknęły widząc tych wszystkich ludzi w korytarzu. Do sali wchodziłam w dobrym humorze, przekonana, że będzie fajnie. Niestety, po godzinie tą samą salę opuszczałam wkurzona. Jak się okazało, właścicielka szkoły, z którą wielokrotnie rozmawiałam przez telefon, pomyliła się i wpisała mnie do grupy początkującej , zamiast zaawansowanej. Godzinę czasu spędzałam więc na odmianie "to be" i innych banałach, wkurzona na to, że marnuję tu swój czas. Jak się okazało, zajęcia grupy zaawansowanej odbywały się tego samego dnia, dziesięć minut wcześniej, o godzinie 20.10. Wyszło więc tak, że straciłam jedne zajęcia. Wkurzyłam się, bo nie dosyć, że sama będę musiała nadrobić materiał z pierwszych zajęć i przegapiłam moment, gdy każdy się przedstawia, mówi coś o sobie to na następnych zajęciach będę tą "nową" i "obcą", która się zawieruszyła. A tyle razy dzwoniłam do kobiety i za każdym razem mówiła mi, że zaprasza mnie na 20.20...

Popijam gorącą herbatę i oglądam "Piekielną Kuchnię", bunkrując się pod kocem. Ot, taki mały "urlopik".

P.S.: Uwielbiam zapachowe chusteczki biedronkowe. Taka mała rzecz, a jak cieszy ;)





piątek, 11 września 2015

lato, wróć!



Wstając rano do pracy, za oknem wita mnie szarówa, a poranki są coraz chłodniejsze. Baleriny zamieniłam na trampki, na szyję zarzucam chustę w optymistycznym fuksjowym kolorze, ubieram skórkową kurtkę i wychodzę do pracy. Na chłodniejsze wieczory z dna szafy wyciągnęłam czerwony, polarowy koc. Ze smutkiem stwierdziłam, że nadchodzi już powoli jesień, zaczną się długie, nijakie wieczory, przesiadywanie pod kocem, czytanie książek.  Choć wczorajsza prognoza pogody na następny tydzień dała mi światełko nadziei. Jeszcze będę mogła się nacieszyć wyprawami motocyklowymi, których głód wciąż czuję.

Coraz częściej myślę o zmianie pracy. Zrobiłam nawet pierwszy krok w tym kierunku i zapisałam się na zajęcia z angielskiego.  Zaczynam w przyszły poniedziałek. Mam nadzieję, że to pomoże mi uwierzyć w siebie i doda więcej pewności, bym w końcu  potrafiła zdecydować, czy chcę tkwić na tej wygodnej, ciepłej posadce, czy jednak warto zaryzykować i szukać czegoś innego. 

Na poprawienie humoru i odegnanie czarnych myśli, we wtorek, pierwszy raz w życiu, zafundowałam sobie paznokcie u kosmetyczki. Cieszę się z nich jak szczerbaty na widok sucharów. Naprawdę! Jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia. ;)



P.S.: Przydałby mi się dzisiaj taki motorek w tyłku, jak ma ten chomik :D