wtorek, 22 września 2015

leżing, kocing, kiching

No i ładnie witam jesień.  Rozłożyło mnie totalnie.
Z nosa cieknie jak z kranu, kicham, prycham, gorączka mnie zżera, a zatoki bolą tak bardzo, że mam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi łeb. Tak oto "pięknie" rozpoczęłam nowy tydzień. Wczorajsza wizyta u lekarza zakończyła się wlepieniem standardowego antybiotyku, na którym jadę już od ponad roku i L4 do końca tygodnia. A tu taka fajna pogoda popołudniu, można by coś pojeździć...

Wczoraj miałam pierwszą lekcję języka angielskiego. Nie miałam zbytnio ani siły ani ochoty by iść, ale stwierdziłam, że jeśli odpuszczę sobie pierwsze zajęcia to nie mam po co iść na kolejne. Zaopatrzona w wagon chusteczek i zeszyt, opatulona szalem po sam nos, wyruszyłam około dwudziestej na zajęcia. Budynek ładny, wyremontowany, blisko rynku, w korytarzu czekało już sporo osób. Moje obawy dotyczące tego, że sobie nie poradzę momentalnie zniknęły widząc tych wszystkich ludzi w korytarzu. Do sali wchodziłam w dobrym humorze, przekonana, że będzie fajnie. Niestety, po godzinie tą samą salę opuszczałam wkurzona. Jak się okazało, właścicielka szkoły, z którą wielokrotnie rozmawiałam przez telefon, pomyliła się i wpisała mnie do grupy początkującej , zamiast zaawansowanej. Godzinę czasu spędzałam więc na odmianie "to be" i innych banałach, wkurzona na to, że marnuję tu swój czas. Jak się okazało, zajęcia grupy zaawansowanej odbywały się tego samego dnia, dziesięć minut wcześniej, o godzinie 20.10. Wyszło więc tak, że straciłam jedne zajęcia. Wkurzyłam się, bo nie dosyć, że sama będę musiała nadrobić materiał z pierwszych zajęć i przegapiłam moment, gdy każdy się przedstawia, mówi coś o sobie to na następnych zajęciach będę tą "nową" i "obcą", która się zawieruszyła. A tyle razy dzwoniłam do kobiety i za każdym razem mówiła mi, że zaprasza mnie na 20.20...

Popijam gorącą herbatę i oglądam "Piekielną Kuchnię", bunkrując się pod kocem. Ot, taki mały "urlopik".

P.S.: Uwielbiam zapachowe chusteczki biedronkowe. Taka mała rzecz, a jak cieszy ;)





piątek, 11 września 2015

lato, wróć!



Wstając rano do pracy, za oknem wita mnie szarówa, a poranki są coraz chłodniejsze. Baleriny zamieniłam na trampki, na szyję zarzucam chustę w optymistycznym fuksjowym kolorze, ubieram skórkową kurtkę i wychodzę do pracy. Na chłodniejsze wieczory z dna szafy wyciągnęłam czerwony, polarowy koc. Ze smutkiem stwierdziłam, że nadchodzi już powoli jesień, zaczną się długie, nijakie wieczory, przesiadywanie pod kocem, czytanie książek.  Choć wczorajsza prognoza pogody na następny tydzień dała mi światełko nadziei. Jeszcze będę mogła się nacieszyć wyprawami motocyklowymi, których głód wciąż czuję.

Coraz częściej myślę o zmianie pracy. Zrobiłam nawet pierwszy krok w tym kierunku i zapisałam się na zajęcia z angielskiego.  Zaczynam w przyszły poniedziałek. Mam nadzieję, że to pomoże mi uwierzyć w siebie i doda więcej pewności, bym w końcu  potrafiła zdecydować, czy chcę tkwić na tej wygodnej, ciepłej posadce, czy jednak warto zaryzykować i szukać czegoś innego. 

Na poprawienie humoru i odegnanie czarnych myśli, we wtorek, pierwszy raz w życiu, zafundowałam sobie paznokcie u kosmetyczki. Cieszę się z nich jak szczerbaty na widok sucharów. Naprawdę! Jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia. ;)



P.S.: Przydałby mi się dzisiaj taki motorek w tyłku, jak ma ten chomik :D




czwartek, 27 sierpnia 2015

ech, te chłopy!

W głowie się nie mieści, o jakie pierdoły potrafi się złościć dwoje kochających się ludzi.
Przykład: niedzielny poranek.
Ja: Jak byłam wczoraj w Wiśle, pod tym pałacykiem prezydenckim, to stamtąd była droga do Istebnej. Jakaś taka krótka, bo jadąc dołem, na wprost ronda, był znak, że jest tam 18 km.  Może dziś się tam wybiorę, tak fajnie się jedzie lasami.
On: No, przejedź się, przejedź. (lekko drwiąco)
Ja: A to czemu mam się nie przejechać?  Co tam jest nie tak?
On: No przejedź się to zobaczysz. 
Ja: No ale Ciebie się pytam, bo nie rozumiem o co chodzi  - czy coś z tą drogą jest nie tak? Jakaś stroma, dużo zakrętów, dziurawa czy co?
On: Jedź i zobacz. 

Wnerwiłam się, postanowiłam się wycofać do pokoju, by się nie wkurzyć jeszcze bardziej. Pół godziny milczenia. Przychodzi po tym czasie i pyta: Przeszło Ci obrażenie?
Ja: Ale ja nie byłam obrażona. To Ty byłeś sfochany i nie raczyłeś mi powiedzieć  co nie tak jest z tą cholerną drogą.
On: Nie chcę żebyś tam jechała sama motocyklem.  Droga jest dziurawa i bardzo kręta. Po prostu tam nie jedź sama.


 I co, nie szło tak od razu? ;)



piątek, 14 sierpnia 2015

jak dwie połówki jabłka

 
Gdyby ktoś jakieś trzy lata temu powiedział, że pół roku po rozstaniu z niedoszłym mężem poznam przez internet faceta, przy którym będę mogła być sobą, będzie mnie szanował, kochał, dbał o mnie i będzie dla mnie ogromnym wsparciem, rozbawiłby mnie do łez. Pewnie śmiałabym się głośno, twierdząc, że tacy nie istnieją i posłałabym do psychiatry. Byłam wtedy pewną siebie, pyskatą i bardzo zgrabną dziewczyną, wokół której kręcił się tłum facetów. Zraniona do żywego przez tego, który pojawiał się w moim życiu i znikał jak kamień w wodę, nie ufałam żadnemu, traktując ich jak zabawki i wodząc za nos.

Już nie pamiętam, kto napisał pierwszy wiadomość. Pamiętam tylko, że zaintrygowało mnie jego zdjęcie profilowe, w kasku, sunąc na grafitowym motocyklu. Od słowa do słowa, pisało nam się tak dobrze, że wymieniliśmy się numerami telefonów, by po jakichś dwóch tygodniach „pisaniny”, wreszcie spotkać się na żywo. Już wtedy coś poczułam, choć nie dopuszczałam zbytnio do siebie tej myśli, że coś może z tego wyjść. Powoli, krok po kroku, on „oswajał” mnie od nowa, pokazując, że nie każdy facet jest taki sam.


Co mogę dziś powiedzieć o tym wszystkim? Dziękuję za te trzy wspólne lata.  I za to zdjęcie.

poniedziałek, 27 lipca 2015

I'm losing my religion

Niby wszystko jest ok, niby dobrze jest... Niby nie brakuje mi niczego, a jednak czegoś wciąż brak. Pomiędzy szkleniem cebuli, a zagniataniem bułeczek, wsłuchuję się w ulubioną muzykę i staram wyprzeć z głowy niepokojące mnie wciąż dziwne myśli. Że mogłoby być inaczej, że chciałabym czegoś innego, chciałabym spróbować... Ale do końca nie wiem czy jest to możliwe i do wykonania. Jak zabrać się do tego i próbować zmieniać swoje życie, które ostatnimi czasy przypomina mi schodzone i popękane, ale wygodne trampki.
Niby mam dobrą pracę, umowę na stałe, wypłatę przed ostatnim i spokojną głowę. Niby zawodowa sielanka. I niby powinnam być szczęśliwa, ale jednak tak nie jest. Może wymagam zbyt dużo od życia? Może wydaje mi się, że możliwe jest ułożenie go sobie tak, jak kiedyś sobie wymarzyłam, bez wyrzeczeń, kompromisów, po prostu tak, jak chcę...?


* * *
Telefon od mamy. Słyszę jej bezsilny, zapłakany głos w słuchawce. Nie wiem co mam powiedzieć, nie wiem czy moje słowa w ogóle coś zmienią. Wiem też, jak wygląda to z drugiej strony, oczyma mojego ojca, który też ma swoje racje i swoje argumenty. Chciałabym im jakoś pomóc, choć wiem, że wina leży też po ich stronie. Chciałabym móc się sklonować, by móc im pomóc, mimo, że kiedyś czułam do nich ogromny żal i złość za górę obowiązków, nie do ogarnięcia dla przeciętnej nastolatki, wczesne rozpoczęcie pracy i brak czasu na naukę, o imprezach nie wspominając. Chciałabym tak wiele... A tak naprawdę czuję się jak mały, bezbronny robak pod butem okrutnego losu. Mały, nic nie znaczący robak...


Chciałabym ubrać teraz kombinezon, kask, wyjechać z garażu i popędzić autostradą. Nieważne w którą stronę. Byleby przed siebie...




środa, 17 czerwca 2015

to, co siedzi głęboko w głowie

Zasiadam przed klawiaturą, włączam głośniej radio, by jakoś uporządkować myśli, spoglądam na zegarek i… znów pustostan. Jest tyle rzeczy, które siedzą mi głęboko w głowie, o których chciałabym głośno komuś powiedzieć, ale tak ciężko jest mi ostatnio zebrać myśli i przelać je tutaj, postukując w klawiaturę.

Ostatnie dwa tygodnie urlopu dały mi zbyt dużo czasu na przemyślenia. Zwłaszcza pierwszy tydzień, spędzony w rodzinnym domu. Po bożonarodzeniowej jatce, którą to wszczęłam (nie bez powodu) i po zepsuciu wszystkim rodzinnych świąt (jak stwierdziła moja mama), miałam nadzieję, że coś się zmieni. Głupio się łudziłam, że niektórzy zastanowią się nad sobą i pójdą po rozum do głowy, próbując coś zmienić. Ależ byłam naiwna…

Pobyt w domu dobił mnie i ucieszył równocześnie. Ta mieszanka sprawiła, że opuszczałam rodzinny dom z niepokojem, nie wiedząc co zastanę kolejnym razem. Serce mi pęka, gdy na to wszystko patrzę. Dom, którzy rodzice sami budowali, przypłacając to zdrowiem, zarasta brudem… Klomby w ogrodzie już dawno zarosły chwastami, w niedawno wyremontowanej łazience pojawia się grzyb, a pająki czyhające w każdym kącie są czymś normalnym. Wiem, że rodziców też boli serce, gdy patrzą na to wszystko, ale wiem też, że czas, a przede wszystkim zdrowie nie pozwalają im na ogarnięcie tego wszystkiego. A starszy brat, który raczej przejmie rodzinny dom, ma na wszystko wyrąbane i nie kwapi się, by cokolwiek zrobić czy pomóc. Mam do niego wielki żal o to, a jednocześnie czuję złość i mam ochotę kopnąć go w dupę, żeby wreszcie się ogarnął i przestał być darmozjadem. Dosłownie. Pracując osiem godzin dziennie jako informatyk, tuż po 16 jest już w domu. Pierwszą rzeczą jaką robi, gdy przekroczy próg domu jest zrzucenie butów (dosłownie, bo gdzie mu odpadną tam leżą do następnego dnia albo i dłużej) i sprawdzenie co na obiad. Jeśli obiad mu odpowiada, łaskawie zje, zostawiając po sobie brudne naczynia na stole i idzie do swojego pokoju, spędzając w nim resztę dnia i siedząc przy komputerze. Druga opcja jest taka, że wieczorem dostaje telefon od znajomego, wsiada w auto, mając wszystko w dupie i wraca po północy. Nie interesuje go kompletnie nic – pozmywanie naczyń, skoszenie trawnika czy chociażby pozamiatanie kuchni. Nic! Potrafi jeszcze wyskoczyć z ryjem do mamy, że np. „nie ma czystych skarpetek do pracy, bo nie nastawiła wczoraj prania”, albo „koszula, którą mu wyprasowała jest wymięta, bo nie odwiesiła mu jej od razu do szafy, tylko zostawiła na krześle” czy też „mogła kupić lepszą kiełbasę”. Krew się we mnie gotuje, gdy o tym wszystkim pomyślę! Facet, stary koń, mający 27 lat… Dołożenie się do domowych rachunków czy też kupienie czegoś do domu, choćby głupiego proszku do prania, też go nie interesuje. Gdyby jeszcze zarabiał jakieś grosze to mogłabym zrozumieć, że musi spłacać kredyt na samochód (swoją drogą to po ciul mu jeden z nowszych modeli Audi?). Jego nie obchodzi czy z renty ojca (700zł, które w większości idzie na leczenie) i najniższej krajowej mamy wystarczy na rachunki, bieżące wydatki i zakupy. On ma mieć gotowy obiad, jak wróci z pracy, wyprane, wyprasowane, śmigający internet i ciepło w dupę. Reszta go już nie obchodzi. Żyje w jakimś swoim bajkowym urojonym świecie, nie mając pojęcia ile kosztuje chleb, kilogram dobrej kiełbasy czy choćby paczka proszku do prania, a dom i rodziców traktuje jak hotel i jego obsługę. Gdy tylko zaczęłam coś mówić na ten temat, będąc w domu, naskoczył na mnie z ryjem, że jak mi nie pasuje to sama mogę się przeprowadzić z powrotem do rodzinnego domu i sprzątać, po czym obraził się i pędem do swojego pokoju, ledwie wyrabiając na zakręcie przy schodach. A jak mnie unikał do samego końca mojego pobytu! Co najmniej jak diabeł święconej wody. Jednak szczytem jego bezczelności był jego czwartkowy „występ”, kiedy to na tekst ojca, że może by chociaż sprzątnął swoje rzeczy z korytarza (miał nas odwiedzić wieczorem dawno niewidziany wujek z ciotką) odpowiedział, że przecież to ja przyjechałam po to, żeby sprzątać (!!!).

Widzę, że ojciec ma już tego coraz bardziej dość i nie ma sił… Boję się o niego, że kiedyś rzeczywiście trzaśnie za sobą drzwiami i nie wróci, tak jak zapowiada. Wiem, że już od dawna chodzi mu po głowie pomysł, by sprzedać dom i kupić sobie jakieś nieduże mieszkanie, gdzie nie będzie go obchodziło porąbanie drewna na opał, rozpalenie w kominku czy koszenie trawy. Problemem jest jednak mama, która nie chce o tym słyszeć, powtarzając jak mantrę, że własnymi rękami wybudowali ten dom. Wałkowałam z nią ten temat przez cały swój pobyt w domu. I mimo, że przyznała mi rację, że jej ten dom nie jest potrzebny, że wystarczyło by jej mieszkanie wielkości naszego, wydaje mi się, że gdy przyjdzie co do czego, nie będzie gotowa na to, by kopnąć w cztery litery dorosłego darmozjada, by sam sobie coś wynajął i poznał życie.
Boję się, że za kilka lat, gdy, nie daj Boże, rodzice zaniemogą, to ja będę musiała wrócić do rodzinnego domu i się nimi zająć. Wiem, że mam miękkie serce i nie będę potrafiła odmówić im pomocy, patrząc obojętnie na wszystko. Wiem też, że nie będą mieli co liczyć na starszego brata, na młodszego raczej też nie, bo idzie w ślady starszego. A moja siostra? Ona zawsze robiła tak, by to jej było najwygodniej. Pamiętam sytuację sprzed kilku lat, gdy zbliżały się jej osiemnaste urodziny – strzeliła wielkiego focha (tak naprawdę to nie wiadomo dokładnie o co) i następnego dnia, z samego rana, wyjechała bez słowa ze znajomymi, nie dzwoniąc ani nie odbierając telefonu od nikogo. Lada dzień miała odbyć się jej urodzinowa impreza, było bardzo dużo do przygotowania, a rodzice prowadzący swoją działalność ciągle byli poza domem. Milejdi mając w dupie wszystko, po prostu pojechała sobie nie wiadomo gdzie. Cud, że zjawiła się w dzień imprezy, przyjeżdżając na gotowe. Ona balowała, a ja z rodzicami, zapychaliśmy przez trzy dni – sprzątając dom, obejście, gotując i piekąc. Gdy wszyscy na imprezie dobrze się bawili, zachwycając się jedzeniem i porządkiem „na glanc”, siostrzyczka się tylko szeroko uśmiechała, jakby były to słowa kierowane do niej.

Ten tydzień spędzony w domu był dla mnie niezłą harówką, by to wszystko jakoś ogarnąć, jednak patrząc na efekty i widząc wdzięczność rodziców, wracających po całym dniu pracy wiem, że było warto…Wreszcie mieliśmy czas, gdy usiąść wieczorem przy grillu i piwie, pogadać, dowiedzieć się, jak komu się żyje. I mimo tego ogromnego mętliku, który miałam w głowie w chwili wyjazdu, tej złości pomieszanej z żalem, która we mnie tkwiła, nie mogłam powstrzymać napływających do oczu łez, zostawiając za sobą te ukochane, zielone pagórki…i moich rodziców.

poniedziałek, 4 maja 2015

nienawidzę poniedziałków

I znów pustka. Paskudna pustka, która pojawia się, gdy tylko zasiadam przed klawiaturą, chcąc sklecić swoje myśli w całość. Puk, puk! Cisza i pustka.

Ziewam potężnie, czując niedospanie po wczorajszym, swoją drogą, świetnym koncercie. Podobno 5 godzin to dużo czasu na sen. Na pewno nie dla mnie. Parzyć kolejną kawę czy nie? Chyba już sobie odpuszczę. Świeżo zaparzona kawa lepiej smakuje w domu, w małym kubku z psem, w towarzystwie lubego.

Z wiosennych planów „ogarnięcia się” powoli zaczyna coś się krystalizować. Zachęcona setkami przepięknych serwetek, zrobiłam małe zakupy i zabrałam się za tworzenie „umilaczków”. Uwielbiam te chwile, gdy z surowego, drewnianego pudełeczka powoli, dzień po dniu, powstaje wyjątkowy i nietuzinkowy bibelot. Równie mocno lubię moment wręczania takiego „umilaczka”. I to zaskoczenie pomieszane z radością. Dla takich momentów warto babrać się farbami, wąchać lakiery i parzyć się żelazkiem. :)

Kolejnym punktem wiosennych planów było zabranie się za swój wygląd. Po ostatniej przejażdżce na rowerze, zaczęłam się rozglądać za nowym. Takim z działającymi przerzutkami, nietrzeszczącym, niepiszczącym, niezardzewiałym tak, jak mój obecny, którego reanimacja nie ma najmniejszego sensu. Naszło mnie tak bardzo, że nie odpuszcza i nie odpuści, dopóki czegoś nie kupię. Bo pieniądzem może nie śmierdzę, ale dobry rower to fajna rzecz. Nie tylko po to, by móc szybko skoczyć na zakupy, ale także po to, by móc założyć słuchawki i mając wszystko w tyle, ruszyć przed siebie.

Odliczam czas do 15.30, a wspomnienie wczorajszego koncertu daje mi kopa w tyłek, by jakoś przetrwać ten dzień. Nienawidzę poniedziałków.

wtorek, 14 kwietnia 2015

notka, co opublikować się nie może

Miała być notka o młodych mamusiach w moim najbliższym otoczeniu, miało być o współczesnym „niewolnictwie” i o serialu, który mnie poruszył. Miało być to i owo, a jest klops. Albo kicha. Co kto woli.

Wiosna już nadeszła, więc pasowałoby porzucić ciepłą kanapę, kocyk i telewizję, a wybrać się na rower, rolki, może nawet pobiegać. Zwłaszcza, że po zimie zostało mi kilka nieplanowanych kilogramów, których chciałabym się pozbyć. Do tego jeszcze ta moja siedząca praca, która sprzyja rozrastaniu się dupska... Mam tysiąc myśli i tysiąc sposobów w głowie na spędzenie wolnego czasu po pracy. W myślach szusuję po nowym torze rolkarskim w moim mieście, jadę rowerem przez las nad ulubione, pobliskie jezioro, dzielnie maszeruję po bieżni w klubie fitness i ozdabiam drewniane pierdółki do mieszkania. W myślach, zwłaszcza w pracy, chce mi się wszystko, byleby tylko wyrwać się z nudnego biura, widząc słońce za oknem. Zwykle kończy się jednak na tym, że gdy wracając z pracy zasiadam na tylnej kanapie samochodu i czuję opadające, ciążące mi powieki. A apogeum następuje, gdy przekraczam próg mieszkania - dopada mnie wtedy wielki i opasły „nie-chce-miś” i brakuje mi sił na cokolwiek. Boziu, gdyby mi się tak bardzo chciało jak mi się nie chce…
Czas zabrać się za siebie i coś zmienić! Odpuścić siedzenie na forach i zaglądanie na facebooka poza godzinami pracy, bo to strasznie głupi i wciągający pochłaniacz czasu. Czas odpuścić sobie nieumyte gary czy nieodkurzone mieszkanie i zrobić coś samolubnie dla siebie. Tylko dla siebie.



sobota, 14 marca 2015

ad augusta per angusta

Nareszcie, pierwszy raz od bardzo dawna, czuję, że moje życie zaczyna się powoli układać i obierać właściwy kierunek. Wiele spraw, które nie pozwalało mi spokojnie spać, pomyślnie się rozstrzygnęło, pozwalając mi odetchnąć z ulgą. Teraz z coraz większym optymizmem i odwagą spoglądam w przyszłość, bo wiem, że wiele zależy ode mnie.
Wystarczy wiara w siebie, uwierzenie we własne możliwości, przekonanie o słuszności tego, co się robi i dostrzeganie wszystkich szans i możliwości, które daje nam życie. Tylko tyle, a może aż tyle. Bez oglądania się na innych, porównywania tego, co się ma z tym, co mają inni, doceniając rzeczy zwykłe, proste, pozornie zwyczajne. Bez marnowania czasu na zazdroszczenie innym,  narzekanie, użalanie się.
Czuję, że to mój czas i wszystko leży w moich rękach. Czuję energię i chęć do działania, zmieniania, kształtowania własnego "jutra". Bo wszystko zależy ode mnie. Ode mnie samej...

piątek, 30 stycznia 2015

z pamiętnika urzędnika

Mimo, że moje życie zasuwa w niesamowitym tempie, czas za oknem chyba się zatrzymał i ciągle króluje zima, której nienawidzę. Z utęsknieniem czekam na wiosnę, ciepełko i słońce, kiedy to będę mogła wskoczyć na rower i pojechać wąską dróżką przez las nad jezioro, gdzie wyłożę się na malutkim, drewnianym „molo” i będę oglądać zachodzące słońce odbijające się w wodzie. Wreszcie będę mogła ściągnąć pokrowiec z motocykla, zaciągnąć się cudownym zapachem benzyny i ruszyć przed siebie, byle gdzie, byleby tylko do przodu. Tęsknię za śpiewem ptaków, budzących mnie nad ranem, zapachem łąki upstrzonej kwiatami, słońcem łaskoczącym skórę, smakiem i zapachem owoców… Dopada mnie jakieś takie „szarugowe” przygnębienie, brakuje mi siły na ogarnięcie wszystkiego i nic mi się nie chce. Najchętniej zahibernowałabym się niczym nietoperz i przespała ten przebrzydły, dobijający mnie czas.

Czas zasuwa w takim tempie, że odmierzam go czwartkami, kiedy to biorę większe śniadanie do pracy, bo ślęczę tu do 17.00. Ten właśnie wyjątkowo długi dzień roboczy daje mi znać o tym, że to już minął kolejny tydzień. Praca, dom, zakupy, gotowanie, sprzątanie, projekty i tak w koło Macieju. Kręcę się w tym kółku jak mysz na LSD i na nic nie mam czasu albo kasy. Bo przecież taki bałagan w domu, że trzeba za sprzątanie się zabrać, a nie w decoupage się bawić, albo ręczniki się poniszczyły, już się do niczego nie nadają i trzeba kupić nowe… Ciągle coś. I niech mi nikt nie mówi, że urzędasy zarabiają kokosy....! Bo nawet mój luby, będąc na L4 przez cały miesiąc, zarabiał prawie trzykrotnie więcej niż ja, zasuwając cały miesiąc.

Szkoda, że w tym całym pędzie człowiek nie ma czasu dla samego siebie – swoich zainteresowań, pasji. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach trzeba wybierać – czas albo pieniądze – bo jak masz czas to nie masz pieniędzy, a gdy masz pieniądze to nie masz na nic czasu. Smutna refleksja. I szczerze podziwiam wszystkie mamy, które potrafią łączyć pracę z rzetelnym, prawdziwym wychowaniem dziecka (a nie posadzeniem go przed TV) i prowadzeniem domu, a do tego jeszcze mają czas dla siebie... A ja? A ja trochę sobie ponarzekam, pomarudzę i dalej dam się przeżuwać okrutnemu czasowi.

wtorek, 20 stycznia 2015

takie jest życie

Czasami mam wrażenie, że ja i on to piekło i niebo, ogień i woda, chwast i piękna róża… Kłócimy się o pierdoły, przejmujemy drobnostkami. Boli mnie to, że takie głupoty stają między nami i potrafią nas skłócić. Zmęczenie materiału? Być może. Może za dużo ze sobą przebywamy, może to my się zmieniliśmy, a może…. Może lepiej nie myśleć. Wziąć głęboki oddech i usiąść do rozmowy, by zawalczyć o nas i wspólne jutro…

poniedziałek, 12 stycznia 2015

świecidełka, kwiaty i białe krawaty

Wchodząc ostatnio na fejsbuka, zasypywana jestem setkami zdjęć – ze ślubu moich koleżanek, tych dalszych i bliższych, tych, które znam tylko z widzenia, a także ich dzieci – pierwszy kroczek misiaczka, misiu zjadł pierwszą przetartą marchewkę w swoim życiu, moja córcia taka piękna, niunia sobie słodziutko śpi itp.. Tak patrzę na to wszystko i już tym szczerze rzygam… Zwłaszcza, od kiedy moja babcia zaczęła mnie przy każdej okazji wypytywać, kiedy wreszcie wyjdę za mąż. Mam wrażenie, że patrzy na mnie tak, jakbym była skazana na staropanieństwo z tego powodu, że w wieku 24 lat nie mam jeszcze męża i dzieci. Toż to prawdziwa tragedia! Powtarzam do znudzenia, że mam czas, jestem przecież jeszcze młoda, a poza tym nie mam jeszcze umowy o pracę na stałe, więc nie myślę o takich rzeczach. Ale do mojej babci argumenty te nie trafiają, tym bardziej, że moja kuzynka, która jest miesiąc młodsza ode mnie i z którą zawsze mnie porównywano, jest już trochę ponad rok po ślubie i ma już roczne dziecko, a druga kuzynka, będąca w moim wieku, miesiąc temu wyszła za mąż, również z powodu dziecka w drodze. Tylko ja taka jakaś „upośledzona”…
Tak patrząc na to wszystko, niedobrze robi mi się na samą myśl o tych całych przygotowaniach do ślubu – wyborze sali, zakupie sukni ślubnej, wyborze menu, spisywaniu listy gości, fryzurach próbnych itp. Wiem już mniej więcej czym to pachnie, bo już raz przez to przechodziłam, (choć na szczęście szybko się wycofałam) i tym bardziej wiem, że nie jest to to, co mi się marzy. Wiem, że dużo rzeczy musiałabym załatwiać zdalnie, przez rodziców, bo mieszkam trzysta kilometrów od rodzinnego domu, wiem, że wiele rzeczy byłoby na ich barkach, wiem, że moi rodzice mają inny pogląd na wiele spraw, m.in. listę gości – my chcieliśmy małe, kameralne przyjęcie dla najbliższej rodziny, a dla mojej mamy było nie do pojęcia, by nie zaprosić kuzynek i „wujków-ciotków”. Chcielibyśmy już tak na poważnie, na serio być razem i uporządkować wiele formalnych kwestii, co ślub by nam umożliwił. Ale przytłacza nas sama myśl o weselu, którego żadne z nas za bardzo nie chce. Wiem, że dla wielu kobiet to wymarzony, wyśniony dzień – biała suknia, piękne kwiaty, super zdjęcia. Może jestem dziwna, ale ja nie mam parcia na takie rzeczy.
Najchętniej wskoczylibyśmy na motocykle, ubrani w nasze czarne, przeciętne kombinezony i popędzili przed siebie, by w małym, drewnianym kościółku w górach, w towarzystwie najbliższych znajomych – motocyklistów, przysiąc sobie miłość i oddanie. Bez całego tego przepychu, strojenia, kwiatów, tańców i muzyki. Bo przecież najważniejsze jest uczucie – szczera, prawdziwa miłość, która nie potrzebuje blasku, świecidełek i tego całego zamieszania…

piątek, 2 stycznia 2015

do siego!

- Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!
- Cooo? Słabo Cię słyszę.
- No najlepszego! Żeby ten rok był lepszy od poprzedniego!


Hm… Czy przyszły rok może być rzeczywiście lepszy od poprzedniego – dla mnie udanego? Oby! To byłby wtedy naprawdę dobry rok :) Patrząc wstecz, nie mam na co narzekać, jeśli chodzi o poprzedni rok, mimo, że nie zapowiadał się on najlepiej.

W połowie grudnia 2013r. kończył mi się staż w urzędzie i wisiała nade mną groźba bezrobocia. Ta kwestia spędzała mi sen z powiek, a wizja siebie siedzącej w domu na bezrobociu, przerażała mnie do tego stopnia, że od początku grudnia snułam się jak cień – niewyspana, zdenerwowana i zmęczona tą niepewnością. Ostatecznie jednak mojej szefowej, która była bardzo zadowolona z mojej pracy, udało się przekonać szefa o potrzebie zatrudnienia mnie i w Nowy Rok wchodziłam szczęśliwa i uśmiechnięta.

Po nadejściu wiosny wróciłam do realizacji swojego marzenia – jazdy na motocyklu. Powrót do jazd po długiej, zimowej przerwie kosztował mnie wiele nerwów i bywały dni, kiedy miałam ochotę się poddać i odpuścić. Ostatecznie jednak, dzięki wsparciu mojego lubego, po walce z samą sobą i swoimi słabościami, na początku lipca nadeszła ta wiekopomna, wyczekiwana przeze mnie chwila – zdałam egzamin! W tym momencie poczułam, że mogę naprawdę wszystko, jeśli tylko tego bardzo chcę. :) Niecały miesiąc później stałam się posiadaczką niebieskiej „kosiarki” – Kawasaki Er5. Od tego momentu, mimo prawka w kieszeni, uczyłam się na nowo poruszania się w nowej rzeczywistości – bez instruktora z tyłu i odblaskowej, żółtej kamizelki. Wykręciłam tyle kilometrów, na ile benzyny było mnie stać i na własnej skórze przekonałam się o tym, że na drodze ważniejszy jest rozmiar niż przepisy – przywykłam do wymuszania pierwszeństwa, zajeżdżania drogi, spychania na bok. Niestety, nowa rzeczywistość nie była tak kolorowa, jak widziałam ją wcześniej. Jednak mimo wszystko, rozkochana w swojej „kosiarce” pędziłam przed siebie.

W maju, po raz kolejny, na horyzoncie pojawiła się wizja bezrobocia. A to wszystko za sprawą pani J., która od prawie roku była na zwolnieniu lekarskim, a którą zastępowałam. 18 lipca miał być moim ostatnim dniem w pracy. Na samą myśl o tym, że mam odejść z urzędu, stracić kontakt z naprawdę świetnymi koleżankami z pracy, łzy napływały mi do oczu. Tym bardziej, że już od początku czerwca zaczęłam rozsyłać CV w odpowiedzi na ogłoszenia o pracę, a telefon milczał jak zaklęty. Pod koniec lipca pojawiło się światełko na horyzoncie – w urzędzie miasta, w sąsiednim mieście, pojawiła się oferta pracy na stanowisku geologa. Kilka dni później dowiedziałam się, że w mojej dotychczasowej pracy pojawiła się dwie opcje powrotu: mogłabym, praktycznie od razu, zostać na zastępstwo za koleżankę, która zaszła w ciążę i od półtora miesiąca była już na zwolnieniu lekarskim lub mogłabym startować w konkursie na stanowisko referenta w dotychczasowym wydziale, bo szanowny pan prezydent dał się uprosić i przekonać, że pracownik jest potrzebny. I tu pojawił się kolejny problem – bo niby od nadmiaru głowa nie boli, ale sama nie wiedziałam co mam zrobić, a czasu na decyzję nie miałam dużo. Bałam się, że z pracy geologa nic nie wyjdzie, bo moja szefowa dowiedziała się od znajomego z sąsiedniego urzędu, że o to stanowisko ubiegać się będzie m.in. facet, który skończył geologię, a od kilku lat pracuje jako strażnik miejski w sąsiednim mieście. Byłam więc pewna, że dostanie się on, a ja zostanę z kwitkiem. A co do pracy w poprzednim urzędzie, byłam przekonana, że wygra koleżanka, która kilka miesięcy po mnie przyszła na staż – miała znajomości w urzędzie, kilka osób z jej bliskiej rodziny tu pracuje, i wcale się z tym nie kryła. Bałam się, że dla mnie zostanie umowa na zastępstwo - na rok, półtora, a potem czeka mnie to samo – niepewność, co dalej. Wykuta i bardzo zdenerwowana jechałam na rozmowę o pracę do sąsiedniego miasta, nie licząc na to, że coś z tego będzie. Na rozmowie był rzekomy strażnik, który też nie czaił się z tym, że zna całą komisję konkursową, pani ok. 30-stki pracująca w geologii oraz świeżo upieczona absolwentka wydziału, który skończyłam. Szanse niby jakieś miałam, ale wychodząc po rozmowie byłam pewna, że wypadłam co najmniej średnio i raczej nie mam co liczyć na pracę. Jakież ogromne było moje zdziwienie, gdy półtora tygodnia później zobaczyłam swoje nazwisko, widniejące na stronie z informacją o wynikach naboru. Z tej radości musiałam obudzić mojego lubego, odsypiającego przepracowaną nockę, by podzielić się z nim tą wspaniałą nowiną, a zaraz potem popędziłam na rower, by rozładować energię. W ten oto sposób, od września piastuję stanowisko geologa powiatowego i mimo, że pierwsze miesiące były dla mnie ciężkie, wielu rzeczy musiałam się nauczyć, do innych musiałam przywyknąć, a wypłata wpływająca co miesiąc na konto jest powodem rozczarowania, jestem szczęśliwa, bo mam pracę. W listopadzie zdałam egzamin urzędniczy i mam perspektywę pozostania tu na stałe, jeśli tylko nowa pani prezydent wyrazi na to zgodę.

Niestety, jednak nie wszystko w ubiegłym roku było takie piękne i różowe – po kilku miesiącach szukania przyczyn złego samopoczucia i bólu stawów u mojego lubego, okazało się, że jest on chory na boreliozę. Szczęście w nieszczęściu, okazało się, że musiał zostać zarażony niedawno, najprawdopodobniej w te wakacje, więc choroba nie powinna jakoś mocno spustoszyć organizmu. Od końca listopada walczymy z chorobą i mam nadzieję, że ta walka okaże się dla nas zwycięska. Tak bardzo bym tego chciała…

Czego bym sobie życzyła w tym roku? Przede wszystkim zdrowia, więcej cierpliwości, wytrwałości i wrzucenia na luz w wielu kwestiach. Bo jeśli będę miała to wszystko, będę miała miłość i szczęście. A pieniądze? Nie są nic warte, jeśli nie ma w życiu szczęścia i miłości.

Wszystkiego, co najlepsze w Nowym Roku, kochani :)