piątek, 2 stycznia 2015

do siego!

- Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!
- Cooo? Słabo Cię słyszę.
- No najlepszego! Żeby ten rok był lepszy od poprzedniego!


Hm… Czy przyszły rok może być rzeczywiście lepszy od poprzedniego – dla mnie udanego? Oby! To byłby wtedy naprawdę dobry rok :) Patrząc wstecz, nie mam na co narzekać, jeśli chodzi o poprzedni rok, mimo, że nie zapowiadał się on najlepiej.

W połowie grudnia 2013r. kończył mi się staż w urzędzie i wisiała nade mną groźba bezrobocia. Ta kwestia spędzała mi sen z powiek, a wizja siebie siedzącej w domu na bezrobociu, przerażała mnie do tego stopnia, że od początku grudnia snułam się jak cień – niewyspana, zdenerwowana i zmęczona tą niepewnością. Ostatecznie jednak mojej szefowej, która była bardzo zadowolona z mojej pracy, udało się przekonać szefa o potrzebie zatrudnienia mnie i w Nowy Rok wchodziłam szczęśliwa i uśmiechnięta.

Po nadejściu wiosny wróciłam do realizacji swojego marzenia – jazdy na motocyklu. Powrót do jazd po długiej, zimowej przerwie kosztował mnie wiele nerwów i bywały dni, kiedy miałam ochotę się poddać i odpuścić. Ostatecznie jednak, dzięki wsparciu mojego lubego, po walce z samą sobą i swoimi słabościami, na początku lipca nadeszła ta wiekopomna, wyczekiwana przeze mnie chwila – zdałam egzamin! W tym momencie poczułam, że mogę naprawdę wszystko, jeśli tylko tego bardzo chcę. :) Niecały miesiąc później stałam się posiadaczką niebieskiej „kosiarki” – Kawasaki Er5. Od tego momentu, mimo prawka w kieszeni, uczyłam się na nowo poruszania się w nowej rzeczywistości – bez instruktora z tyłu i odblaskowej, żółtej kamizelki. Wykręciłam tyle kilometrów, na ile benzyny było mnie stać i na własnej skórze przekonałam się o tym, że na drodze ważniejszy jest rozmiar niż przepisy – przywykłam do wymuszania pierwszeństwa, zajeżdżania drogi, spychania na bok. Niestety, nowa rzeczywistość nie była tak kolorowa, jak widziałam ją wcześniej. Jednak mimo wszystko, rozkochana w swojej „kosiarce” pędziłam przed siebie.

W maju, po raz kolejny, na horyzoncie pojawiła się wizja bezrobocia. A to wszystko za sprawą pani J., która od prawie roku była na zwolnieniu lekarskim, a którą zastępowałam. 18 lipca miał być moim ostatnim dniem w pracy. Na samą myśl o tym, że mam odejść z urzędu, stracić kontakt z naprawdę świetnymi koleżankami z pracy, łzy napływały mi do oczu. Tym bardziej, że już od początku czerwca zaczęłam rozsyłać CV w odpowiedzi na ogłoszenia o pracę, a telefon milczał jak zaklęty. Pod koniec lipca pojawiło się światełko na horyzoncie – w urzędzie miasta, w sąsiednim mieście, pojawiła się oferta pracy na stanowisku geologa. Kilka dni później dowiedziałam się, że w mojej dotychczasowej pracy pojawiła się dwie opcje powrotu: mogłabym, praktycznie od razu, zostać na zastępstwo za koleżankę, która zaszła w ciążę i od półtora miesiąca była już na zwolnieniu lekarskim lub mogłabym startować w konkursie na stanowisko referenta w dotychczasowym wydziale, bo szanowny pan prezydent dał się uprosić i przekonać, że pracownik jest potrzebny. I tu pojawił się kolejny problem – bo niby od nadmiaru głowa nie boli, ale sama nie wiedziałam co mam zrobić, a czasu na decyzję nie miałam dużo. Bałam się, że z pracy geologa nic nie wyjdzie, bo moja szefowa dowiedziała się od znajomego z sąsiedniego urzędu, że o to stanowisko ubiegać się będzie m.in. facet, który skończył geologię, a od kilku lat pracuje jako strażnik miejski w sąsiednim mieście. Byłam więc pewna, że dostanie się on, a ja zostanę z kwitkiem. A co do pracy w poprzednim urzędzie, byłam przekonana, że wygra koleżanka, która kilka miesięcy po mnie przyszła na staż – miała znajomości w urzędzie, kilka osób z jej bliskiej rodziny tu pracuje, i wcale się z tym nie kryła. Bałam się, że dla mnie zostanie umowa na zastępstwo - na rok, półtora, a potem czeka mnie to samo – niepewność, co dalej. Wykuta i bardzo zdenerwowana jechałam na rozmowę o pracę do sąsiedniego miasta, nie licząc na to, że coś z tego będzie. Na rozmowie był rzekomy strażnik, który też nie czaił się z tym, że zna całą komisję konkursową, pani ok. 30-stki pracująca w geologii oraz świeżo upieczona absolwentka wydziału, który skończyłam. Szanse niby jakieś miałam, ale wychodząc po rozmowie byłam pewna, że wypadłam co najmniej średnio i raczej nie mam co liczyć na pracę. Jakież ogromne było moje zdziwienie, gdy półtora tygodnia później zobaczyłam swoje nazwisko, widniejące na stronie z informacją o wynikach naboru. Z tej radości musiałam obudzić mojego lubego, odsypiającego przepracowaną nockę, by podzielić się z nim tą wspaniałą nowiną, a zaraz potem popędziłam na rower, by rozładować energię. W ten oto sposób, od września piastuję stanowisko geologa powiatowego i mimo, że pierwsze miesiące były dla mnie ciężkie, wielu rzeczy musiałam się nauczyć, do innych musiałam przywyknąć, a wypłata wpływająca co miesiąc na konto jest powodem rozczarowania, jestem szczęśliwa, bo mam pracę. W listopadzie zdałam egzamin urzędniczy i mam perspektywę pozostania tu na stałe, jeśli tylko nowa pani prezydent wyrazi na to zgodę.

Niestety, jednak nie wszystko w ubiegłym roku było takie piękne i różowe – po kilku miesiącach szukania przyczyn złego samopoczucia i bólu stawów u mojego lubego, okazało się, że jest on chory na boreliozę. Szczęście w nieszczęściu, okazało się, że musiał zostać zarażony niedawno, najprawdopodobniej w te wakacje, więc choroba nie powinna jakoś mocno spustoszyć organizmu. Od końca listopada walczymy z chorobą i mam nadzieję, że ta walka okaże się dla nas zwycięska. Tak bardzo bym tego chciała…

Czego bym sobie życzyła w tym roku? Przede wszystkim zdrowia, więcej cierpliwości, wytrwałości i wrzucenia na luz w wielu kwestiach. Bo jeśli będę miała to wszystko, będę miała miłość i szczęście. A pieniądze? Nie są nic warte, jeśli nie ma w życiu szczęścia i miłości.

Wszystkiego, co najlepsze w Nowym Roku, kochani :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz