Wchodząc ostatnio na fejsbuka, zasypywana jestem setkami zdjęć – ze
ślubu moich koleżanek, tych dalszych i bliższych, tych, które znam tylko
z widzenia, a także ich dzieci – pierwszy kroczek misiaczka, misiu
zjadł pierwszą przetartą marchewkę w swoim życiu, moja córcia taka
piękna, niunia sobie słodziutko śpi itp.. Tak patrzę na to wszystko i
już tym szczerze rzygam… Zwłaszcza, od kiedy moja babcia zaczęła mnie
przy każdej okazji wypytywać, kiedy wreszcie wyjdę za mąż. Mam
wrażenie, że patrzy na mnie tak, jakbym była skazana na staropanieństwo z
tego powodu, że w wieku 24 lat nie mam jeszcze męża i dzieci. Toż to
prawdziwa tragedia! Powtarzam do znudzenia, że mam czas, jestem przecież
jeszcze młoda, a poza tym nie mam jeszcze umowy o pracę na stałe, więc
nie myślę o takich rzeczach. Ale do mojej babci argumenty te nie
trafiają, tym bardziej, że moja kuzynka, która jest miesiąc młodsza ode
mnie i z którą zawsze mnie porównywano, jest już trochę ponad rok po
ślubie i ma już roczne dziecko, a druga kuzynka, będąca w moim wieku,
miesiąc temu wyszła za mąż, również z powodu dziecka w drodze. Tylko ja
taka jakaś „upośledzona”…
Tak patrząc na to wszystko, niedobrze robi mi się na samą myśl o tych
całych przygotowaniach do ślubu – wyborze sali, zakupie sukni ślubnej,
wyborze menu, spisywaniu listy gości, fryzurach próbnych itp. Wiem już
mniej więcej czym to pachnie, bo już raz przez to przechodziłam, (choć
na szczęście szybko się wycofałam) i tym bardziej wiem, że nie jest to
to, co mi się marzy. Wiem, że dużo rzeczy musiałabym załatwiać zdalnie,
przez rodziców, bo mieszkam trzysta kilometrów od rodzinnego domu, wiem,
że wiele rzeczy byłoby na ich barkach, wiem, że moi rodzice mają inny
pogląd na wiele spraw, m.in. listę gości – my chcieliśmy małe, kameralne
przyjęcie dla najbliższej rodziny, a dla mojej mamy było nie do
pojęcia, by nie zaprosić kuzynek i „wujków-ciotków”. Chcielibyśmy już
tak na poważnie, na serio być razem i uporządkować wiele formalnych
kwestii, co ślub by nam umożliwił. Ale przytłacza nas sama myśl o
weselu, którego żadne z nas za bardzo nie chce. Wiem, że dla wielu
kobiet to wymarzony, wyśniony dzień – biała suknia, piękne kwiaty, super
zdjęcia. Może jestem dziwna, ale ja nie mam parcia na takie rzeczy.
Najchętniej wskoczylibyśmy na motocykle, ubrani w nasze czarne,
przeciętne kombinezony i popędzili przed siebie, by w małym, drewnianym
kościółku w górach, w towarzystwie najbliższych znajomych –
motocyklistów, przysiąc sobie miłość i oddanie. Bez całego tego
przepychu, strojenia, kwiatów, tańców i muzyki. Bo przecież
najważniejsze jest uczucie – szczera, prawdziwa miłość, która nie
potrzebuje blasku, świecidełek i tego całego zamieszania…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz