Wieczorem postanowiłam podjechac na szybkie zakupy, by zrobić D., wracającemu do domu z pracy nad ranem, kolację , a może już raczej śniadanie. "Pozbieram kilka rzeczy na sałatkę, kupię jakiś sok i wracam do domu, siadać do projektów" - myślałam, spoglądając na zegarek, gdy wyjeżdżałam Mazdą z parkingu spod bloku. "Godzina, góra półtorej i powinnam być spowrotem." Bez najmniejszych problemów dotarłam pod centrum handlowe, zadowolona z siebie, lecz zakupy, które miały być szybkie, okazały się być dwuipółgodzinnym błądzeniem międy sklepowymi półkami. Stojąc zrezygnowana pośrodku ogromnego molochu, trącana przez przechodniów pędzących z wózkami, poczułam się samotna, bezradna i zagubiona. Miałam ochotę zawyć tak głośno i żałośnie jak tylko potrafiłam, czując, że moje powieki polowi zaczynają robić się wilgotne. Zawyć głośno, żałośnie i smutno...
Do domu wracam zmęczona i przygnębiona, po całym dniu. Mimo najszczerszych chęci zrobienia czegokolwiek na uczelnię, nie potrafię znaleźć w sobie tyle sił, zarówno tych fizycznych jak i psychicznych, by się za to zabrać. Marzę tylko o tym, by zakopać się głęboko pod kołdrą i pozwolić łzom cieknąć. Długo i powoli... By nad ranem wtulić się w jego ciepłe ramiona, mając nadzieję na nowy, lepszy dzień w tym nieprzyjaznym i obcym mi mieście.
P.S.: 25.08.2012 - wstępuję na nową drogę życia, mimo, że bez obrączki na palcu...