Ciężki dzień pełen zwykłych, codziennych wyzwań. Bo kto by pomyślał, że
powrót do domu po pracy może być takim wywaniem...? Rzecz tak normalna i
banalna, że aż głupia, dla zdecydowanej większości. Jednak 55 km do
przebycia w jedną stronę, bez GPS-u, nie znając drogi, jadąc jedynie na
wyczucie okazało się być dla mnie poważnym wyzwaniem. A potem powrót w
korkach, jadąc gdzieś objazdami, remontami i skrótami, drogą całkiem
inną, niż ta, którą rano jechałam do pracy. Nie sądziłam, że wrócę do
domu, nie gubiąc się po drodze i na dodatek zdążę zobaczyć się z D., nim
wyjdzie do pracy, nie pytając przy tym przechodniów o drogę do osiedla,
na którym od kilku dni mieszkam. A jednak udało się... Nadrabiając
kilka kilometrów, tracąc czas w korkach, niepewna, czy rzeczywiście
dobrze jadę, ze świecąca rezerwą, dotarłam pod blok. Zmęczona, ale dumna
z siebie przekroczyłam próg, ściskając w ręce komplet kluczy, które
otrzymałam od D.. Ten szeroki uśmiech i czekające na mnie, ubrudzone od
gładzi i kurzu, ramiona były dla mnie najpiękniejszą nagrodą. I jego
słowa: "Wiedziałem, że sobie poradzisz"...
Wieczorem postanowiłam podjechac na szybkie zakupy, by zrobić D.,
wracającemu do domu z pracy nad ranem, kolację , a może już raczej
śniadanie. "Pozbieram kilka rzeczy na sałatkę, kupię jakiś sok i wracam
do domu, siadać do projektów" - myślałam, spoglądając na zegarek, gdy
wyjeżdżałam Mazdą z parkingu spod bloku. "Godzina, góra półtorej i
powinnam być spowrotem." Bez najmniejszych problemów dotarłam pod
centrum handlowe, zadowolona z siebie, lecz zakupy, które miały być
szybkie, okazały się być dwuipółgodzinnym błądzeniem międy sklepowymi
półkami. Stojąc zrezygnowana pośrodku ogromnego molochu, trącana przez
przechodniów pędzących z wózkami, poczułam się samotna, bezradna i
zagubiona. Miałam ochotę zawyć tak głośno i żałośnie jak tylko
potrafiłam, czując, że moje powieki polowi zaczynają robić się wilgotne.
Zawyć głośno, żałośnie i smutno...
Do domu wracam zmęczona i przygnębiona, po całym dniu. Mimo
najszczerszych chęci zrobienia czegokolwiek na uczelnię, nie potrafię
znaleźć w sobie tyle sił, zarówno tych fizycznych jak i psychicznych, by
się za to zabrać. Marzę tylko o tym, by zakopać się głęboko pod kołdrą i
pozwolić łzom cieknąć. Długo i powoli... By nad ranem wtulić się w jego
ciepłe ramiona, mając nadzieję na nowy, lepszy dzień w tym
nieprzyjaznym i obcym mi mieście.
P.S.: 25.08.2012 - wstępuję na nową drogę życia, mimo, że bez obrączki na palcu...
I zaczęło się... Uczelnia. A wraz z nią setki nowych obowiązków i zajęć,
które ciężko ogarnąć przy moim stopniu roztrzepania i sklerozie.
Ogarnięcie tych zadań jest trudniejsze tymbardziej, że dojeżdżam teraz
na uczelnię z oddalonego o 40 km na południe miasta, gdzie mieszkam. Tak
więc mój dzień roboczy skraca się o jakieś dwie godziny, które muszę
doliczyć na dojazdy i ewentualnie odstanie w korkach czy szukanie
miejsca parkingowego w pobliżu uczelni. A to do łatwych zadań nie
należy. Teraz dopiero zaczynam doceniać wygodę, jaka wynikała z
zamieszkiwania w akademiku - wystarczyło, że wstałam 45 minut przed
zajęciami, by być na czas na uczelni. A potem 15 minut spaceru i jestem w
akademiku. A teraz by być na czas na uczelni, muszę wstać dwie godziny
wcześniej. Jednak mimo wszystko - czuję się szczęśliwa tu gdzie jestem -
przy boku ukochanego mężczyzny, który dba o mnie i służy swym
ramieniem.
Otwierając rano oczy, pierwszą rzeczą jaką widzę jest jego uśmiechnięta
twarz. Potem czuję pocałunek na policzku i dłoń głaszczącą mnie po
rozczochranych włosach. Uwielbiam te momenty, gdy siedzimy razem na
łóżku, opatuleni kocem, z kubkiem kawy w ręku. Uwielbiam, gdy przykrywa
mnie kocem, podkładając poduszkę pod głowę, gdy zasypiam zmęczona.
Uwielbiam, gdy dba o mnie, gdy jestem chora, tak jak teraz - przynosi
gorącą herbatę, pilnuje, bym brała lekarstwa i leżała w łóżku, przykryta
kocykiem po sam nos.
Czy kocham...? Tak, kocham Go. Jak nikogo. Mimo wszystko.
Moja życiowa droga z wąskiej i krętej dróżyny, prowadzącej w dół, zdaje
się zamieniać w wygodną autostradę, z trzema równiutkimi jak stół
pasami, oświetlonymi setkami reflektorów. Autostradę, na której aż się
prosi, by wcisnąć gaz do spodu i pędzić przed siebie, jak najdalej,
zostawiając z tyłu, za sobą wszystkie złe i paskudne wspomnienia, obok
któych nadal nie potrafi się przejść obojętnie.
Mówi się, że w życiu nieraz warto postawić wszystko na jedną kartę.
Warto skoczyć do głębokiej wody, gdy wydaje się, że nie potrafi się
pływać, by potem jednak wynurzyć się na powierzchnię i, z radością i
poczuciem satysfakcji, złapać oddech. Skaczę więc i ja, biorąc wcześniej
rozpęd z życiowego urwiska. Skaczę z nadzieją, ze tam na dole, pode
mną, woda okaże się być wystarczająco głęboka, a ja wystarczająco silna,
by wynurzyć się i złapać pełną piersią oddech.
Skaczę, bo wiem, że nie mam nic do stracenia - mogę jedynie zyskać. I mam nadzieję, że tak się stanie.
Na sobotę zaplanowaliśmy z D. moją przeprowadzkę do niego, a potem
wspólne zakupy. Mamy wybrać płytki do nowej kuchni, która w chwili
obecnej jest w remoncie i nową szafę, bo w obecnej ledwo mieści się D.,
nie wspominając o multum ciuchów, które ja ze sobą zwiozę. Wiem, że
wszystko między nami dzieje się bardzo szybko, ale wiem też, żeo n
jest wart tego, by zaryzykować. "W tę lub we wtę", jak to gadają w moich
rodzinnych stronach. Nigdy nie wiesz, co czeka Cię za rogiem, dopóki
nie wychylisz głowy i nie zajrzysz. Zaglądam więc śmiało licząc na to,
że życie mnie wreszcie czymś pozywytnie zaskoczy, a nie sypnie znów
piaskiem po oczach.
Czuję, że w moim życiu otwiera się nowy rozdział. Pozbywam się powoli
swojej starej skóry, naznaczonej poczuciem winy, niedowartościowania i
niewiary w miłość, niczym wąż. Czuję, że powoli przekształcam się z
poczwary w motyla, który sam siebie zaskoczy jeszcze swoimi barwami.
Czuję się przy nim cudownie, gdy tak jak wczoraj, siedzimy przy
zachodzącym słońcu nad jeziorem na drewnianym pomoście, mocząc nogi w
wodzie. Czuję się bezpiecznie, gdy zasypiam obok jego ciepłego ciała, a
rano po przebudzeniu widzę jego wielkie szare oczy, wpatrzone w moją
twarz. Czuję się wyjątkowo, gdy cierpliwie pomaga założyć mi strój na
motocykl, zapinając wszystkie suwaczki, klamerki i rzepy, z którymi nie
lubię się mocować. A jednocześnie czuję, że to wszystko takie normalne i
tak właśnie powinno być. Kubek gorącej kawy z rana, muśnięcie w
policzek, gdy wstaje z łóżka przede mną, okrywanie mnie kocem, gdy
zasypiam przed telewizorem...Wydawałoby się, że to tak proste gesty, a
tak wiele dają...
Staram się zapomnieć o tym wszystkim co było, by móc uwolnić się od
poczucia winy, chodzącego za mną jak cień. Zamykam oczy i biegnę przed
siebie, by dać sobie szansę na normalne życie. Już nie sama...
piątek, 17 sierpnia 2012
Kilka minut przed pierwszą, a ja nie mogę zasnąć. Bezsenność. Nie
pomaga nawet świadomość, że przed siódmą mam pobudkę. Szybka kąpiel,
poranna kawa w biegu i wyjście do pracy. A potem dwanaście godzin na
wysokich obrotach.
Prezent od D. siedzi wystraszony w klatce. Mały, czarny i nieufny. Gdy
tak patrzę na niego, wydaje się być bardzo podobny do mnie kiedyś.
Skazany na pożarcie przez dwumetrowego węża, ocalony przez przypadek,
który być może nie był zwykłym przypadkiem, a życiowym przeznaczeniem.
Tak jak on, odnajduję się powoli w swojej klatce.
Zaczynam powoli odnajdywać się w swojej "klatce", urządzając ją po
swojemu. Uczę się na nowo, jak odczuwać dotyk, pocałunek, delikatne
muskanie po policzku. Uczę się obejmować go mocno, gdy pędzimy jego
Hondą CBF po autostradzie, przecinając powietrze z prędkością 180 km/h.
Bez uczucia skrępowania. Uczę się przyjmować jego pocałunki i odpowiadać
tym samym. Czuję się tak samo jak ten dziki szczur - oswajana od
podstaw..
Kolejny w moim życiu M. okazuje się być kimś innym, niż myślałam. Nie,
nie rozczarowałam się, bo nie liczyłam na cokolwiek z jego strony. To,
że pisze, że mu zależy i tęskni, nie oznacza, że tak jest. Zbyt dobrze o
tym wiem, dlatego nie daję się nabrać. On milczy, a ja przemykam obok
myślami. Smutnie obojętna...
Sierpień. Miesiąc, który w poprzednim moim życiu miał wielkie znaczenie.
Pełen rocznic i innych świąt, tych małych i większych, które obecnie
nie mają w moim życiu żadnego znaczenia. Pierwsze nasze spotkanie na
weselu i jego ciemne oczy, trzy lata bycia razem i nasz ślub…
Patrząc w tył, na to, co było, nie żałuję niczego. Taki scenariusz
napisało mi życie. Najwyraźniej tak musiało być. Szybka droga w dół,
pełna zakrętów, dziur i kłód rzucanych pod nogi nie zabiła mnie. Co cię
nie zabije, to cię wzmocni. Zdanie, które powtarzam sobie jak mantrę.
Zdanie, w które wierzę jak w modlitwę. Zdanie, w które wiara sprawiła,
że wyszłam z tego wszystkiego silniejsza, z tarczą, a nie na tarczy.
Wygrałam wolność, poczucie własnej wartości i niezależność…
Niedawno ktoś pytał mnie, dlaczego tyle czasu jestem sama. To już pół
roku. A minęło tak szybko, jakby to było kilka dni. Pamiętam jeszcze
jego dotyk na mojej skórze, jego zapach, miękkość jego bluzy noszonej na
nagie ciało. Czasami płaczę. Tęsknię za tym wszystkim co było, choć
wiem, że stało się tak, jak powinno się stać. Innej drogi nie ma.
Przynajmniej dla mnie.
Maciej, nie wracaj już nigdy.