No i ładnie witam jesień. Rozłożyło mnie totalnie.
Z nosa cieknie jak z kranu, kicham, prycham, gorączka mnie zżera, a zatoki bolą tak bardzo, że mam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi łeb. Tak oto "pięknie" rozpoczęłam nowy tydzień. Wczorajsza wizyta u lekarza zakończyła się wlepieniem standardowego antybiotyku, na którym jadę już od ponad roku i L4 do końca tygodnia. A tu taka fajna pogoda popołudniu, można by coś pojeździć...
Wczoraj miałam pierwszą lekcję języka angielskiego. Nie miałam zbytnio ani siły ani ochoty by iść, ale stwierdziłam, że jeśli odpuszczę sobie pierwsze zajęcia to nie mam po co iść na kolejne. Zaopatrzona w wagon chusteczek i zeszyt, opatulona szalem po sam nos, wyruszyłam około dwudziestej na zajęcia. Budynek ładny, wyremontowany, blisko rynku, w korytarzu czekało już sporo osób. Moje obawy dotyczące tego, że sobie nie poradzę momentalnie zniknęły widząc tych wszystkich ludzi w korytarzu. Do sali wchodziłam w dobrym humorze, przekonana, że będzie fajnie. Niestety, po godzinie tą samą salę opuszczałam wkurzona. Jak się okazało, właścicielka szkoły, z którą wielokrotnie rozmawiałam przez telefon, pomyliła się i wpisała mnie do grupy początkującej , zamiast zaawansowanej. Godzinę czasu spędzałam więc na odmianie "to be" i innych banałach, wkurzona na to, że marnuję tu swój czas. Jak się okazało, zajęcia grupy zaawansowanej odbywały się tego samego dnia, dziesięć minut wcześniej, o godzinie 20.10. Wyszło więc tak, że straciłam jedne zajęcia. Wkurzyłam się, bo nie dosyć, że sama będę musiała nadrobić materiał z pierwszych zajęć i przegapiłam moment, gdy każdy się przedstawia, mówi coś o sobie to na następnych zajęciach będę tą "nową" i "obcą", która się zawieruszyła. A tyle razy dzwoniłam do kobiety i za każdym razem mówiła mi, że zaprasza mnie na 20.20...
Popijam gorącą herbatę i oglądam "Piekielną Kuchnię", bunkrując się pod kocem. Ot, taki mały "urlopik".
P.S.: Uwielbiam zapachowe chusteczki biedronkowe. Taka mała rzecz, a jak cieszy ;)
Wstając rano do pracy, za oknem wita mnie szarówa, a poranki
są coraz chłodniejsze. Baleriny zamieniłam na trampki, na szyję zarzucam chustę
w optymistycznym fuksjowym kolorze, ubieram skórkową kurtkę i wychodzę
do pracy. Na chłodniejsze wieczory z dna szafy wyciągnęłam czerwony, polarowy
koc. Ze smutkiem stwierdziłam, że nadchodzi już powoli jesień, zaczną się
długie, nijakie wieczory, przesiadywanie pod kocem, czytanie książek.Choć wczorajsza prognoza pogody na następny tydzień
dała mi światełko nadziei. Jeszcze będę mogła się nacieszyć wyprawami
motocyklowymi, których głód wciąż czuję.
Coraz częściej myślę o zmianie pracy. Zrobiłam nawet
pierwszy krok w tym kierunku i zapisałam się na zajęcia z angielskiego. Zaczynam w przyszły poniedziałek. Mam
nadzieję, że to pomoże mi uwierzyć w siebie i doda więcej pewności, bym w
końcupotrafiła zdecydować, czy chcę
tkwić na tej wygodnej, ciepłej posadce, czy jednak warto zaryzykować i szukać
czegoś innego.
Na poprawienie humoru i odegnanie czarnych myśli, we wtorek,
pierwszy raz w życiu, zafundowałam sobie paznokcie u kosmetyczki. Cieszę się z
nich jak szczerbaty na widok sucharów. Naprawdę! Jak niewiele człowiekowi potrzeba
do szczęścia. ;)
P.S.: Przydałby mi się dzisiaj taki motorek w tyłku, jak ma ten chomik :D
W głowie się nie mieści, o jakie pierdoły potrafi się złościć
dwoje kochających się ludzi.
Przykład: niedzielny poranek.
Ja: Jak byłam wczoraj w Wiśle, pod tym pałacykiem
prezydenckim, to stamtąd była droga do Istebnej. Jakaś taka krótka, bo jadąc
dołem, na wprost ronda, był znak, że jest tam 18 km. Może dziś się tam wybiorę, tak fajnie się
jedzie lasami.
On: No, przejedź się, przejedź. (lekko drwiąco)
Ja: A to czemu mam się nie przejechać?Co tam jest nie tak?
On: No przejedź się to zobaczysz.
Ja: No ale Ciebie się pytam, bo nie rozumiem o co
chodzi- czy coś z tą drogą jest nie
tak? Jakaś stroma, dużo zakrętów, dziurawa czy co?
On: Jedź i zobacz.
Wnerwiłam się, postanowiłam się wycofać do pokoju, by się
nie wkurzyć jeszcze bardziej. Pół godziny milczenia. Przychodzi po tym czasie i
pyta: Przeszło Ci obrażenie?
Ja: Ale ja nie byłam obrażona. To Ty byłeś sfochany i nie
raczyłeś mi powiedzieć co nie tak jest z
tą cholerną drogą.
On: Nie chcę żebyś tam jechała sama motocyklem. Droga jest dziurawa i bardzo kręta. Po prostu
tam nie jedź sama.
Gdyby ktoś jakieś trzy lata temu powiedział, że pół roku po rozstaniu z
niedoszłym mężem poznam przez internet faceta, przy którym będę mogła
być sobą, będzie mnie szanował, kochał, dbał o mnie i będzie dla mnie
ogromnym wsparciem, rozbawiłby mnie do łez. Pewnie śmiałabym się
głośno, twierdząc, że tacy nie istnieją i posłałabym do psychiatry.
Byłam wtedy pewną siebie, pyskatą i bardzo zgrabną dziewczyną, wokół
której kręcił się tłum facetów. Zraniona do żywego przez tego, który
pojawiał się w moim życiu i znikał jak kamień w wodę, nie ufałam
żadnemu, traktując ich jak zabawki i wodząc za nos.
Już nie pamiętam, kto napisał pierwszy wiadomość. Pamiętam tylko, że
zaintrygowało mnie jego zdjęcie profilowe, w kasku, sunąc na grafitowym
motocyklu. Od słowa do słowa, pisało nam się tak dobrze, że
wymieniliśmy się numerami telefonów, by po jakichś dwóch tygodniach
„pisaniny”, wreszcie spotkać się na żywo. Już wtedy coś poczułam, choć
nie dopuszczałam zbytnio do siebie tej myśli, że coś może z tego wyjść.
Powoli, krok po kroku, on „oswajał” mnie od nowa, pokazując, że nie
każdy facet jest taki sam.
Co mogę dziś powiedzieć o tym wszystkim? Dziękuję za te trzy wspólne lata. I za to zdjęcie.
Niby wszystko jest ok, niby dobrze jest... Niby nie brakuje mi niczego, a
jednak czegoś wciąż brak. Pomiędzy szkleniem cebuli, a zagniataniem
bułeczek, wsłuchuję się w ulubioną muzykę i staram wyprzeć z głowy
niepokojące mnie wciąż dziwne myśli. Że mogłoby być inaczej, że
chciałabym czegoś innego, chciałabym spróbować... Ale do końca nie wiem
czy jest to możliwe i do wykonania. Jak zabrać się do tego i próbować
zmieniać swoje życie, które ostatnimi czasy przypomina mi schodzone i
popękane, ale wygodne trampki.
Niby mam dobrą pracę, umowę na stałe, wypłatę przed ostatnim i spokojną
głowę. Niby zawodowa sielanka. I niby powinnam być szczęśliwa, ale
jednak tak nie jest. Może wymagam zbyt dużo od życia? Może wydaje mi
się, że możliwe jest ułożenie go sobie tak, jak kiedyś sobie wymarzyłam,
bez wyrzeczeń, kompromisów, po prostu tak, jak chcę...?
* * *
Telefon od mamy. Słyszę jej bezsilny, zapłakany głos w słuchawce. Nie
wiem co mam powiedzieć, nie wiem czy moje słowa w ogóle coś zmienią.
Wiem też, jak wygląda to z drugiej strony, oczyma mojego ojca, który też
ma swoje racje i swoje argumenty. Chciałabym im jakoś pomóc, choć wiem,
że wina leży też po ich stronie. Chciałabym móc się sklonować, by móc
im pomóc, mimo, że kiedyś czułam do nich ogromny żal i złość za górę
obowiązków, nie do ogarnięcia dla przeciętnej nastolatki, wczesne
rozpoczęcie pracy i brak czasu na naukę, o imprezach nie wspominając.
Chciałabym tak wiele... A tak naprawdę czuję się jak mały, bezbronny
robak pod butem okrutnego losu. Mały, nic nie znaczący robak...
Chciałabym ubrać teraz kombinezon, kask, wyjechać z garażu i popędzić
autostradą. Nieważne w którą stronę. Byleby przed siebie...
Zasiadam przed klawiaturą, włączam głośniej radio, by jakoś uporządkować myśli, spoglądam na zegarek i… znów pustostan. Jest tyle rzeczy, które siedzą mi głęboko w głowie, o których chciałabym głośno komuś powiedzieć, ale tak ciężko jest mi ostatnio zebrać myśli i przelać je tutaj, postukując w klawiaturę.
Ostatnie dwa tygodnie urlopu dały mi zbyt dużo czasu na przemyślenia.
Zwłaszcza pierwszy tydzień, spędzony w rodzinnym domu. Po
bożonarodzeniowej jatce, którą to wszczęłam (nie bez powodu) i po
zepsuciu wszystkim rodzinnych świąt (jak stwierdziła moja mama), miałam
nadzieję, że coś się zmieni. Głupio się łudziłam, że niektórzy
zastanowią się nad sobą i pójdą po rozum do głowy, próbując coś zmienić.
Ależ byłam naiwna…
Pobyt w domu dobił mnie i ucieszył równocześnie. Ta mieszanka sprawiła,
że opuszczałam rodzinny dom z niepokojem, nie wiedząc co zastanę
kolejnym razem. Serce mi pęka, gdy na to wszystko patrzę. Dom, którzy
rodzice sami budowali, przypłacając to zdrowiem, zarasta brudem… Klomby
w ogrodzie już dawno zarosły chwastami, w niedawno wyremontowanej
łazience pojawia się grzyb, a pająki czyhające w każdym kącie są czymś
normalnym. Wiem, że rodziców też boli serce, gdy patrzą na to wszystko,
ale wiem też, że czas, a przede wszystkim zdrowie nie pozwalają im na
ogarnięcie tego wszystkiego. A starszy brat, który raczej przejmie
rodzinny dom, ma na wszystko wyrąbane i nie kwapi się, by cokolwiek
zrobić czy pomóc. Mam do niego wielki żal o to, a jednocześnie czuję
złość i mam ochotę kopnąć go w dupę, żeby wreszcie się ogarnął i
przestał być darmozjadem. Dosłownie. Pracując osiem godzin dziennie jako
informatyk, tuż po 16 jest już w domu. Pierwszą rzeczą jaką robi, gdy
przekroczy próg domu jest zrzucenie butów (dosłownie, bo gdzie mu
odpadną tam leżą do następnego dnia albo i dłużej) i sprawdzenie co na
obiad. Jeśli obiad mu odpowiada, łaskawie zje, zostawiając po sobie
brudne naczynia na stole i idzie do swojego pokoju, spędzając w nim
resztę dnia i siedząc przy komputerze. Druga opcja jest taka, że
wieczorem dostaje telefon od znajomego, wsiada w auto, mając wszystko w
dupie i wraca po północy. Nie interesuje go kompletnie nic – pozmywanie
naczyń, skoszenie trawnika czy chociażby pozamiatanie kuchni. Nic!
Potrafi jeszcze wyskoczyć z ryjem do mamy, że np. „nie ma czystych skarpetek do pracy, bo nie nastawiła wczoraj prania”, albo „koszula, którą mu wyprasowała jest wymięta, bo nie odwiesiła mu jej od razu do szafy, tylko zostawiła na krześle” czy też „mogła kupić lepszą kiełbasę”.
Krew się we mnie gotuje, gdy o tym wszystkim pomyślę! Facet, stary koń,
mający 27 lat… Dołożenie się do domowych rachunków czy też kupienie
czegoś do domu, choćby głupiego proszku do prania, też go nie
interesuje. Gdyby jeszcze zarabiał jakieś grosze to mogłabym zrozumieć,
że musi spłacać kredyt na samochód (swoją drogą to po ciul mu jeden z
nowszych modeli Audi?). Jego nie obchodzi czy z renty ojca (700zł,
które w większości idzie na leczenie) i najniższej krajowej mamy
wystarczy na rachunki, bieżące wydatki i zakupy. On ma mieć gotowy
obiad, jak wróci z pracy, wyprane, wyprasowane, śmigający internet i
ciepło w dupę. Reszta go już nie obchodzi. Żyje w jakimś swoim bajkowym
urojonym świecie, nie mając pojęcia ile kosztuje chleb, kilogram dobrej
kiełbasy czy choćby paczka proszku do prania, a dom i rodziców traktuje
jak hotel i jego obsługę. Gdy tylko zaczęłam coś mówić na ten temat,
będąc w domu, naskoczył na mnie z ryjem, że jak mi nie pasuje to sama
mogę się przeprowadzić z powrotem do rodzinnego domu i sprzątać, po czym
obraził się i pędem do swojego pokoju, ledwie wyrabiając na zakręcie
przy schodach. A jak mnie unikał do samego końca mojego pobytu! Co
najmniej jak diabeł święconej wody. Jednak szczytem jego bezczelności
był jego czwartkowy „występ”, kiedy to na tekst ojca, że może by chociaż
sprzątnął swoje rzeczy z korytarza (miał nas odwiedzić wieczorem dawno
niewidziany wujek z ciotką) odpowiedział, że przecież to ja przyjechałam po to, żeby sprzątać(!!!).
Widzę, że ojciec ma już tego coraz bardziej dość i nie ma sił… Boję się o
niego, że kiedyś rzeczywiście trzaśnie za sobą drzwiami i nie wróci,
tak jak zapowiada. Wiem, że już od dawna chodzi mu po głowie pomysł, by
sprzedać dom i kupić sobie jakieś nieduże mieszkanie, gdzie nie będzie
go obchodziło porąbanie drewna na opał, rozpalenie w kominku czy
koszenie trawy. Problemem jest jednak mama, która nie chce o tym
słyszeć, powtarzając jak mantrę, że własnymi rękami wybudowali ten dom.
Wałkowałam z nią ten temat przez cały swój pobyt w domu. I mimo, że
przyznała mi rację, że jej ten dom nie jest potrzebny, że wystarczyło by
jej mieszkanie wielkości naszego, wydaje mi się, że gdy przyjdzie co do
czego, nie będzie gotowa na to, by kopnąć w cztery litery dorosłego
darmozjada, by sam sobie coś wynajął i poznał życie.
Boję się, że za kilka lat, gdy, nie daj Boże, rodzice zaniemogą, to ja
będę musiała wrócić do rodzinnego domu i się nimi zająć. Wiem, że mam
miękkie serce i nie będę potrafiła odmówić im pomocy, patrząc obojętnie
na wszystko. Wiem też, że nie będą mieli co liczyć na starszego brata,
na młodszego raczej też nie, bo idzie w ślady starszego. A moja siostra?
Ona zawsze robiła tak, by to jej było najwygodniej. Pamiętam sytuację
sprzed kilku lat, gdy zbliżały się jej osiemnaste urodziny – strzeliła
wielkiego focha (tak naprawdę to nie wiadomo dokładnie o co) i
następnego dnia, z samego rana, wyjechała bez słowa ze znajomymi, nie
dzwoniąc ani nie odbierając telefonu od nikogo. Lada dzień miała odbyć
się jej urodzinowa impreza, było bardzo dużo do przygotowania, a rodzice
prowadzący swoją działalność ciągle byli poza domem. Milejdi mając w
dupie wszystko, po prostu pojechała sobie nie wiadomo gdzie. Cud, że
zjawiła się w dzień imprezy, przyjeżdżając na gotowe. Ona balowała, a ja
z rodzicami, zapychaliśmy przez trzy dni – sprzątając dom, obejście,
gotując i piekąc. Gdy wszyscy na imprezie dobrze się bawili, zachwycając
się jedzeniem i porządkiem „na glanc”, siostrzyczka się tylko szeroko
uśmiechała, jakby były to słowa kierowane do niej.
Ten tydzień spędzony w domu był dla mnie niezłą harówką, by to wszystko
jakoś ogarnąć, jednak patrząc na efekty i widząc wdzięczność rodziców,
wracających po całym dniu pracy wiem, że było warto…Wreszcie mieliśmy
czas, gdy usiąść wieczorem przy grillu i piwie, pogadać, dowiedzieć się,
jak komu się żyje. I mimo tego ogromnego mętliku, który miałam w głowie
w chwili wyjazdu, tej złości pomieszanej z żalem, która we mnie tkwiła,
nie mogłam powstrzymać napływających do oczu łez, zostawiając za sobą
te ukochane, zielone pagórki…i moich rodziców.
I znów pustka. Paskudna pustka, która pojawia się, gdy tylko zasiadam
przed klawiaturą, chcąc sklecić swoje myśli w całość. Puk, puk! Cisza i
pustka.
Ziewam potężnie, czując niedospanie po wczorajszym, swoją drogą,
świetnym koncercie. Podobno 5 godzin to dużo czasu na sen. Na pewno nie
dla mnie. Parzyć kolejną kawę czy nie? Chyba już sobie odpuszczę. Świeżo
zaparzona kawa lepiej smakuje w domu, w małym kubku z psem, w
towarzystwie lubego.
Z wiosennych planów „ogarnięcia się” powoli zaczyna coś się
krystalizować. Zachęcona setkami przepięknych serwetek, zrobiłam małe
zakupy i zabrałam się za tworzenie „umilaczków”. Uwielbiam te chwile,
gdy z surowego, drewnianego pudełeczka powoli, dzień po dniu, powstaje
wyjątkowy i nietuzinkowy bibelot. Równie mocno lubię moment wręczania
takiego „umilaczka”. I to zaskoczenie pomieszane z radością. Dla takich
momentów warto babrać się farbami, wąchać lakiery i parzyć się
żelazkiem. :)
Kolejnym punktem wiosennych planów było zabranie się za swój wygląd. Po
ostatniej przejażdżce na rowerze, zaczęłam się rozglądać za nowym. Takim
z działającymi przerzutkami, nietrzeszczącym, niepiszczącym,
niezardzewiałym tak, jak mój obecny, którego reanimacja nie ma
najmniejszego sensu. Naszło mnie tak bardzo, że nie odpuszcza i nie
odpuści, dopóki czegoś nie kupię. Bo pieniądzem może nie śmierdzę, ale
dobry rower to fajna rzecz. Nie tylko po to, by móc szybko skoczyć na
zakupy, ale także po to, by móc założyć słuchawki i mając wszystko w
tyle, ruszyć przed siebie.
Odliczam czas do 15.30, a wspomnienie wczorajszego koncertu daje mi kopa
w tyłek, by jakoś przetrwać ten dzień. Nienawidzę poniedziałków.
Miała być notka o młodych mamusiach w moim najbliższym otoczeniu, miało
być o współczesnym „niewolnictwie” i o serialu, który mnie poruszył.
Miało być to i owo, a jest klops. Albo kicha. Co kto woli.
Wiosna już nadeszła, więc pasowałoby porzucić ciepłą kanapę, kocyk i
telewizję, a wybrać się na rower, rolki, może nawet pobiegać. Zwłaszcza,
że po zimie zostało mi kilka nieplanowanych kilogramów, których
chciałabym się pozbyć. Do tego jeszcze ta moja siedząca praca, która
sprzyja rozrastaniu się dupska... Mam tysiąc myśli i tysiąc sposobów w
głowie na spędzenie wolnego czasu po pracy. W myślach szusuję po nowym
torze rolkarskim w moim mieście, jadę rowerem przez las nad ulubione,
pobliskie jezioro, dzielnie maszeruję po bieżni w klubie fitness i
ozdabiam drewniane pierdółki do mieszkania. W myślach, zwłaszcza w
pracy, chce mi się wszystko, byleby tylko wyrwać się z nudnego biura,
widząc słońce za oknem. Zwykle kończy się jednak na tym, że gdy wracając
z pracy zasiadam na tylnej kanapie samochodu i czuję opadające, ciążące
mi powieki. A apogeum następuje, gdy przekraczam próg mieszkania -
dopada mnie wtedy wielki i opasły „nie-chce-miś” i brakuje mi sił na
cokolwiek. Boziu, gdyby mi się tak bardzo chciało jak mi się nie chce…
Czas zabrać się za siebie i coś zmienić! Odpuścić siedzenie na forach i
zaglądanie na facebooka poza godzinami pracy, bo to strasznie głupi i
wciągający pochłaniacz czasu. Czas odpuścić sobie nieumyte gary czy
nieodkurzone mieszkanie i zrobić coś samolubnie dla siebie. Tylko dla
siebie.
Nareszcie, pierwszy raz od bardzo dawna, czuję,
że moje życie zaczyna się powoli układać i obierać właściwy kierunek.
Wiele spraw, które nie pozwalało mi spokojnie spać, pomyślnie się
rozstrzygnęło, pozwalając mi odetchnąć z ulgą. Teraz z coraz większym
optymizmem i odwagą spoglądam w przyszłość, bo wiem, że wiele zależy ode
mnie. Wystarczy wiara w siebie, uwierzenie we własne możliwości,
przekonanie o słuszności tego, co się robi i dostrzeganie wszystkich
szans i możliwości, które daje nam życie. Tylko tyle, a może aż tyle.
Bez oglądania się na innych, porównywania tego, co się ma z tym, co mają
inni, doceniając rzeczy zwykłe, proste, pozornie zwyczajne. Bez
marnowania czasu na zazdroszczenie innym, narzekanie, użalanie się.
Czuję, że to mój czas i wszystko leży w moich rękach. Czuję energię i
chęć do działania, zmieniania, kształtowania własnego "jutra". Bo
wszystko zależy ode mnie. Ode mnie samej...
Mimo, że moje życie zasuwa w niesamowitym tempie, czas za oknem chyba
się zatrzymał i ciągle króluje zima, której nienawidzę. Z utęsknieniem
czekam na wiosnę, ciepełko i słońce, kiedy to będę mogła wskoczyć na
rower i pojechać wąską dróżką przez las nad jezioro, gdzie wyłożę się na
malutkim, drewnianym „molo” i będę oglądać zachodzące słońce odbijające
się w wodzie. Wreszcie będę mogła ściągnąć pokrowiec z motocykla,
zaciągnąć się cudownym zapachem benzyny i ruszyć przed siebie, byle
gdzie, byleby tylko do przodu. Tęsknię za śpiewem ptaków, budzących mnie
nad ranem, zapachem łąki upstrzonej kwiatami, słońcem łaskoczącym
skórę, smakiem i zapachem owoców… Dopada mnie jakieś takie „szarugowe”
przygnębienie, brakuje mi siły na ogarnięcie wszystkiego i nic mi się
nie chce. Najchętniej zahibernowałabym się niczym nietoperz i przespała
ten przebrzydły, dobijający mnie czas.
Czas zasuwa w takim tempie, że odmierzam go czwartkami, kiedy to biorę
większe śniadanie do pracy, bo ślęczę tu do 17.00. Ten właśnie wyjątkowo
długi dzień roboczy daje mi znać o tym, że to już minął kolejny
tydzień. Praca, dom, zakupy, gotowanie, sprzątanie, projekty i tak w
koło Macieju. Kręcę się w tym kółku jak mysz na LSD i na nic nie mam
czasu albo kasy. Bo przecież taki bałagan w domu, że trzeba za
sprzątanie się zabrać, a nie w decoupage się bawić, albo ręczniki się
poniszczyły, już się do niczego nie nadają i trzeba kupić nowe… Ciągle
coś. I niech mi nikt nie mówi, że urzędasy zarabiają kokosy....! Bo
nawet mój luby, będąc na L4 przez cały miesiąc, zarabiał prawie
trzykrotnie więcej niż ja, zasuwając cały miesiąc.
Szkoda, że w tym całym pędzie człowiek nie ma czasu dla samego siebie –
swoich zainteresowań, pasji. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach
trzeba wybierać – czas albo pieniądze – bo jak masz czas to nie masz
pieniędzy, a gdy masz pieniądze to nie masz na nic czasu. Smutna
refleksja. I szczerze podziwiam wszystkie mamy, które potrafią łączyć
pracę z rzetelnym, prawdziwym wychowaniem dziecka (a nie posadzeniem go
przed TV) i prowadzeniem domu, a do tego jeszcze mają czas dla siebie...
A ja? A ja trochę sobie ponarzekam, pomarudzę i dalej dam się przeżuwać
okrutnemu czasowi.
Czasami mam wrażenie, że ja i on to piekło i niebo, ogień i woda, chwast
i piękna róża… Kłócimy się o pierdoły, przejmujemy drobnostkami. Boli
mnie to, że takie głupoty stają między nami i potrafią nas skłócić.
Zmęczenie materiału? Być może. Może za dużo ze sobą przebywamy, może to
my się zmieniliśmy, a może…. Może lepiej nie myśleć. Wziąć głęboki
oddech i usiąść do rozmowy, by zawalczyć o nas i wspólne jutro…
Wchodząc ostatnio na fejsbuka, zasypywana jestem setkami zdjęć – ze
ślubu moich koleżanek, tych dalszych i bliższych, tych, które znam tylko
z widzenia, a także ich dzieci – pierwszy kroczek misiaczka, misiu
zjadł pierwszą przetartą marchewkę w swoim życiu, moja córcia taka
piękna, niunia sobie słodziutko śpi itp.. Tak patrzę na to wszystko i
już tym szczerze rzygam… Zwłaszcza, od kiedy moja babcia zaczęła mnie
przy każdej okazji wypytywać, kiedy wreszcie wyjdę za mąż. Mam
wrażenie, że patrzy na mnie tak, jakbym była skazana na staropanieństwo z
tego powodu, że w wieku 24 lat nie mam jeszcze męża i dzieci. Toż to
prawdziwa tragedia! Powtarzam do znudzenia, że mam czas, jestem przecież
jeszcze młoda, a poza tym nie mam jeszcze umowy o pracę na stałe, więc
nie myślę o takich rzeczach. Ale do mojej babci argumenty te nie
trafiają, tym bardziej, że moja kuzynka, która jest miesiąc młodsza ode
mnie i z którą zawsze mnie porównywano, jest już trochę ponad rok po
ślubie i ma już roczne dziecko, a druga kuzynka, będąca w moim wieku,
miesiąc temu wyszła za mąż, również z powodu dziecka w drodze. Tylko ja
taka jakaś „upośledzona”…
Tak patrząc na to wszystko, niedobrze robi mi się na samą myśl o tych
całych przygotowaniach do ślubu – wyborze sali, zakupie sukni ślubnej,
wyborze menu, spisywaniu listy gości, fryzurach próbnych itp. Wiem już
mniej więcej czym to pachnie, bo już raz przez to przechodziłam, (choć
na szczęście szybko się wycofałam) i tym bardziej wiem, że nie jest to
to, co mi się marzy. Wiem, że dużo rzeczy musiałabym załatwiać zdalnie,
przez rodziców, bo mieszkam trzysta kilometrów od rodzinnego domu, wiem,
że wiele rzeczy byłoby na ich barkach, wiem, że moi rodzice mają inny
pogląd na wiele spraw, m.in. listę gości – my chcieliśmy małe, kameralne
przyjęcie dla najbliższej rodziny, a dla mojej mamy było nie do
pojęcia, by nie zaprosić kuzynek i „wujków-ciotków”. Chcielibyśmy już
tak na poważnie, na serio być razem i uporządkować wiele formalnych
kwestii, co ślub by nam umożliwił. Ale przytłacza nas sama myśl o
weselu, którego żadne z nas za bardzo nie chce. Wiem, że dla wielu
kobiet to wymarzony, wyśniony dzień – biała suknia, piękne kwiaty, super
zdjęcia. Może jestem dziwna, ale ja nie mam parcia na takie rzeczy.
Najchętniej wskoczylibyśmy na motocykle, ubrani w nasze czarne,
przeciętne kombinezony i popędzili przed siebie, by w małym, drewnianym
kościółku w górach, w towarzystwie najbliższych znajomych –
motocyklistów, przysiąc sobie miłość i oddanie. Bez całego tego
przepychu, strojenia, kwiatów, tańców i muzyki. Bo przecież
najważniejsze jest uczucie – szczera, prawdziwa miłość, która nie
potrzebuje blasku, świecidełek i tego całego zamieszania…
- Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!
- Cooo? Słabo Cię słyszę.
- No najlepszego! Żeby ten rok był lepszy od poprzedniego!
Hm… Czy przyszły rok może być rzeczywiście lepszy od poprzedniego – dla
mnie udanego? Oby! To byłby wtedy naprawdę dobry rok :) Patrząc wstecz,
nie mam na co narzekać, jeśli chodzi o poprzedni rok, mimo, że nie
zapowiadał się on najlepiej.
W połowie grudnia 2013r. kończył mi się staż w urzędzie i wisiała nade
mną groźba bezrobocia. Ta kwestia spędzała mi sen z powiek, a wizja
siebie siedzącej w domu na bezrobociu, przerażała mnie do tego stopnia,
że od początku grudnia snułam się jak cień – niewyspana, zdenerwowana i
zmęczona tą niepewnością. Ostatecznie jednak mojej szefowej, która była
bardzo zadowolona z mojej pracy, udało się przekonać szefa o potrzebie
zatrudnienia mnie i w Nowy Rok wchodziłam szczęśliwa i uśmiechnięta.
Po nadejściu wiosny wróciłam do realizacji swojego marzenia – jazdy na
motocyklu. Powrót do jazd po długiej, zimowej przerwie kosztował mnie
wiele nerwów i bywały dni, kiedy miałam ochotę się poddać i odpuścić.
Ostatecznie jednak, dzięki wsparciu mojego lubego, po walce z samą sobą i
swoimi słabościami, na początku lipca nadeszła ta wiekopomna,
wyczekiwana przeze mnie chwila – zdałam egzamin! W tym momencie
poczułam, że mogę naprawdę wszystko, jeśli tylko tego bardzo chcę. :)
Niecały miesiąc później stałam się posiadaczką niebieskiej „kosiarki” –
Kawasaki Er5. Od tego momentu, mimo prawka w kieszeni, uczyłam się na
nowo poruszania się w nowej rzeczywistości – bez instruktora z tyłu i
odblaskowej, żółtej kamizelki. Wykręciłam tyle kilometrów, na ile
benzyny było mnie stać i na własnej skórze przekonałam się o tym, że na
drodze ważniejszy jest rozmiar niż przepisy – przywykłam do wymuszania
pierwszeństwa, zajeżdżania drogi, spychania na bok. Niestety, nowa
rzeczywistość nie była tak kolorowa, jak widziałam ją wcześniej. Jednak
mimo wszystko, rozkochana w swojej „kosiarce” pędziłam przed siebie.
W maju, po raz kolejny, na horyzoncie pojawiła się wizja bezrobocia. A
to wszystko za sprawą pani J., która od prawie roku była na zwolnieniu
lekarskim, a którą zastępowałam. 18 lipca miał być moim ostatnim dniem w
pracy. Na samą myśl o tym, że mam odejść z urzędu, stracić kontakt z
naprawdę świetnymi koleżankami z pracy, łzy napływały mi do oczu. Tym
bardziej, że już od początku czerwca zaczęłam rozsyłać CV w odpowiedzi
na ogłoszenia o pracę, a telefon milczał jak zaklęty. Pod koniec lipca
pojawiło się światełko na horyzoncie – w urzędzie miasta, w sąsiednim
mieście, pojawiła się oferta pracy na stanowisku geologa. Kilka dni
później dowiedziałam się, że w mojej dotychczasowej pracy pojawiła się
dwie opcje powrotu: mogłabym, praktycznie od razu, zostać na zastępstwo
za koleżankę, która zaszła w ciążę i od półtora miesiąca była już na
zwolnieniu lekarskim lub mogłabym startować w konkursie na stanowisko
referenta w dotychczasowym wydziale, bo szanowny pan prezydent dał się
uprosić i przekonać, że pracownik jest potrzebny. I tu pojawił się
kolejny problem – bo niby od nadmiaru głowa nie boli, ale sama nie
wiedziałam co mam zrobić, a czasu na decyzję nie miałam dużo. Bałam
się, że z pracy geologa nic nie wyjdzie, bo moja szefowa dowiedziała się
od znajomego z sąsiedniego urzędu, że o to stanowisko ubiegać się
będzie m.in. facet, który skończył geologię, a od kilku lat pracuje jako
strażnik miejski w sąsiednim mieście. Byłam więc pewna, że dostanie się
on, a ja zostanę z kwitkiem. A co do pracy w poprzednim urzędzie, byłam
przekonana, że wygra koleżanka, która kilka miesięcy po mnie przyszła
na staż – miała znajomości w urzędzie, kilka osób z jej bliskiej rodziny
tu pracuje, i wcale się z tym nie kryła. Bałam się, że dla mnie
zostanie umowa na zastępstwo - na rok, półtora, a potem czeka mnie to
samo – niepewność, co dalej. Wykuta i bardzo zdenerwowana jechałam na
rozmowę o pracę do sąsiedniego miasta, nie licząc na to, że coś z tego
będzie. Na rozmowie był rzekomy strażnik, który też nie czaił się z tym,
że zna całą komisję konkursową, pani ok. 30-stki pracująca w geologii
oraz świeżo upieczona absolwentka wydziału, który skończyłam. Szanse
niby jakieś miałam, ale wychodząc po rozmowie byłam pewna, że wypadłam
co najmniej średnio i raczej nie mam co liczyć na pracę. Jakież ogromne
było moje zdziwienie, gdy półtora tygodnia później zobaczyłam swoje
nazwisko, widniejące na stronie z informacją o wynikach naboru. Z tej
radości musiałam obudzić mojego lubego, odsypiającego przepracowaną
nockę, by podzielić się z nim tą wspaniałą nowiną, a zaraz potem
popędziłam na rower, by rozładować energię. W ten oto sposób, od
września piastuję stanowisko geologa powiatowego i mimo, że pierwsze
miesiące były dla mnie ciężkie, wielu rzeczy musiałam się nauczyć, do
innych musiałam przywyknąć, a wypłata wpływająca co miesiąc na konto
jest powodem rozczarowania, jestem szczęśliwa, bo mam pracę. W
listopadzie zdałam egzamin urzędniczy i mam perspektywę pozostania tu na
stałe, jeśli tylko nowa pani prezydent wyrazi na to zgodę.
Niestety, jednak nie wszystko w ubiegłym roku było takie piękne i różowe
– po kilku miesiącach szukania przyczyn złego samopoczucia i bólu
stawów u mojego lubego, okazało się, że jest on chory na boreliozę.
Szczęście w nieszczęściu, okazało się, że musiał zostać zarażony
niedawno, najprawdopodobniej w te wakacje, więc choroba nie powinna
jakoś mocno spustoszyć organizmu. Od końca listopada walczymy z chorobą i
mam nadzieję, że ta walka okaże się dla nas zwycięska. Tak bardzo bym
tego chciała…
Czego bym sobie życzyła w tym roku? Przede wszystkim zdrowia, więcej
cierpliwości, wytrwałości i wrzucenia na luz w wielu kwestiach. Bo jeśli
będę miała to wszystko, będę miała miłość i szczęście. A pieniądze? Nie
są nic warte, jeśli nie ma w życiu szczęścia i miłości.
Wszystkiego, co najlepsze w Nowym Roku, kochani :)